Salon VW Berdychowski Łukasz Grabowski radny w sejmiku woj. wielkopolskiego Osa Nieruchomości Mosina - działki, mieszkania, domy Wielkanoc w Starym Browarze w Poznaniu - złap zająca w apce
Elżbieta Bylczyńska | środa, 30 sty, 2013 | komentarze 2

Mój port Mosina

Mimo, że kapitan Marek Malcher pracuje w wysoko wyspecjalizowanej gałęzi światowej floty obsługującej instalacje gazowe i naftowe na całym świecie, to właśnie Mosina jest tym portem, do którego najchętniej wraca. Tutaj ożenił się z wyjątkową dziewczyną, która nie bała się zostać żoną marynarza, i w której zakochał się od pierwszego wejrzenia…

Kapitan Marek Malcher

Marek Malcher choć skończył Szkołę Morską w Gdyni, to z wykształcenia jest też… fizykiem teoretykiem.

– Na piątym roku fizyki na Uniwersytecie we Wrocławiu zdecydowaliśmy wspólnie z przyjacielem, że chcemy zobaczyć szeroki świat. W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, podróże poza blokiem wschodnim były raczej niedostępne dla zwykłych śmiertelników. A ponieważ obaj bardzo lubiliśmy żeglarstwo,, to postanowiliśmy, że będziemy studiować w szkole morskiej. I tak skończyliśmy drugie studia, pływaliśmy najpierw jako oficerowie, a potem już w wolnej Polsce, w 1991 roku obaj zostaliśmy kapitanami, opowiada.

O istnieniu pewnej dziennikarki z Mosiny dowiedział się po trzecim roku studiów w Gdyni, podczas wakacji na Mazurach. Zobaczył ją siedzącą na pomoście gdy czekała na kolegę, z którym miała popłynąć na drugą stronę jeziora. – Chcieliśmy z przyjacielem koniecznie wyręczyć tego kolegę i podpłynęliśmy do dziewczyny kajakiem, proponując, żeby wsiadła do nas. Nie zgodziła się na kajak, odpowiedziała z humorem, że dziękuje, ale wolałaby z trzciną w zębach przejść po dnie jeziora, niż z nami płynąć… Zaprosiła nas jednak na ognisko do swego obozu, przeprawiliśmy się tam wieczorem i już tego pierwszego wieczora się jej oświadczyłem… Po dwóch latach zostaliśmy małżeństwem.

Kiedy Marek Malcher skończył Wyższą Szkołę Morską, zamierzał dwa lata popływać i wrócić do zawodu fizyka. Tymczasem w jednym z pierwszych rejsów doświadczony radiooficer powiedział mu, że zwiąże się z morzem na zawsze. I tak się stało. – W pewnym momencie życie zaczęło pisać swój scenariusz. Czując się odpowiedzialny za rodzinę, musiałem się temu scenariuszowi podporządkować. Jest to praca, która zawsze zapewniała nienajgorszy byt, a my z Basią zaczynaliśmy prawie od zera.

– Męża w domu miesiącami nie było, ale popływaliśmy trochę razem – mówi Barbara Miczko-Malcher, dziennikarka Radia Merkury w Poznaniu. – Krótko po ślubie Marek wypłynął na dwa półroczne rejsy, jeden po drugim. W trzeci rejs popłynęliśmy już wspólnie, m.in. do Peru, na Polinezję, do Nowej Zelandii. Mam piękne wspomnienia, które wciąż są żywe, choć tyle lat minęło. Wtedy też zrozumiałam charakter pracy męża, przyjrzałam się ludziom morza. Myślę, że żony marynarzy powinny zobaczyć, na czym ta praca polega. Trudne życie rodzin marynarskich łatwiej jest też chyba układać, jeśli kobieta, która zostaje na lądzie ma swoje pasje. Ja takie pasje miałam, wychowywałam również dzieci, i może dlatego nie starczało już czasu na zadręczanie się tęsknotą. Sytuacje życiowe są różne i myślę, że jeżeli analizuje się je w odniesieniu do małżeństw marynarskich, trzeba wziąć pod uwagę to, że choć z jednej strony trudno jest być mężem na statku w oddaleniu od domu i w samotności, to z drugiej równie trudno jest być żoną na lądzie. Kobiety zostają same z wszystkimi problemami. Muszą o wszystkim decydować. W dzisiejszych czasach dużo łatwiej jest się z sobą skontaktować i o tyle niektóre sprawy są prostsze, że można je wspólnie przedyskutować. Kiedyś tygodniami nie mieliśmy ze sobą łączności, a jeśli radiooficer łączył telefoniczną rozmowę, bywało, że słabo się słyszeliśmy, poza tym zawsze była to rozmowa przy świadkach.

Kapitan Marek Malcher

Kapitan Marek Malcher

Morza i oceany

Marek Malcher zaczął pływać w 1975 roku w Polskich Liniach Oceanicznych. Nigdy jednak nie był kapitanem polskiego statku, od 22 lat dowodzi jednostkami obcych bander. Obecnie pracuje w dość specyficznej gałęzi światowej floty, obsługującej morskie platformy naftowe na całym świecie. Jego statek należy do największego (amerykańskiego) armatora, dla którego pływa około 500 jednostek. Jest bardzo cenionym fachowcem, czego dowodem jest powierzenie mu dowództwa jednego z największych i najnowocześniejszych statków firmy. Polskiemu kapitanowi podlega załoga składająca się z obywateli wielu narodowości.

Ta wysoko wyspecjalizowana żegluga posiada bardzo nowoczesne i zaawansowane technologicznie statki, których zadaniem jest wspomaganie konstrukcji, przeholowywanie i zaopatrywanie platform naftowych na morzu.

Czasami są to skomplikowane operacje angażujące kilka statków. Kapitan dowodził m. in. jednym ze statków, ustawiających na Morzu Kaspijskim platformę eksploatacyjno – produkcyjną wielkości dwunastopiętrowego budynku mieszkalnego. – Była to pełna fabryka, łącznie z mieszkaniami dla załogi. Kosztowała miliard dolarów. Przyholowaliśmy ją na olbrzymiej barce, długości kilkuset metrów. Platformę trzeba było ustawić na 16 specjalnych nogach zamocowanych na dnie morza na głębokości 120 m. Między to wszystko musiała wpłynąć barka ciągnięta z czterech stron przez statki. Kiedy znalazła się dokładnie nad nogami zaczęto ją napełniać wodą i powoli zatapiać, a platforma pomału osiadała na przygotowanych postumentach. Było to niezwykle skomplikowane logistycznie zadanie, wymagające precyzyjnego manewrowania każdym statkiem biorącym udział w tej operacji. Przy wykonywaniu takich zadań bardzo ważna jest pogoda. Czas jest zawsze dokładnie wybrany, ale dobra prognoza przecież nie zawsze się sprawdza. Morze przy silnym wietrze jest zawsze bardzo groźne.

Kiedy platforma już działa, wydobywa czy też przerabia ropę lub gaz, trzeba ją zaopatrywać w różne materiały. Potrzebne są surowce, odczynniki, narzędzia, żywność dla ludzi. Nie dostarczy tego helikopter, bo są to olbrzymie ilości ładunków, które można przetransportować tylko statkami i rozładować tylko za pomocą dźwigu. Jak to zrobić podchodząc do platformy i wiedząc, że dźwig ma ograniczony zasięg? Statek musi podpłynąć bardzo blisko. W niektórych wypadkach skrajnie blisko, a manewruje się jednostką, która waży kilka tysięcy ton! I to wszystko w odległości kilku metrów od platformy. Każde jej dotknięcie może spowodować bardzo niebezpieczne szkody, podobne do tych, jakie miały niedawno miejsce w Zatoce Meksykańskiej. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z ropą lub gazem, czyli materiałami łatwopalnymi. Poza tym istnieje wielkie niebezpieczeństwo zanieczyszczenia oceanu. A nade wszystko ważne jest bezpieczeństwo ludzi.

Ostatnio kapitan Marek Malcher przeprowadził statek z Singapuru do Durbanu w Południowej Afryce i dalej do Tanzanii, gdzie odkryto nowe złoża gazu i ropy. W Durbanie statek przygotowano do możliwego ataku piratów. Pokład zabezpieczono zasiekami z drutu kolczastego, a załoga powiększyła się o kilkuosobowy uzbrojony personel. Historie napadów pirackich wcale nie są naciągane. – Różnie to wygląda w różnych rejonach świata. Właściwie „najbezpieczniejsi” są piraci somalijscy, ponieważ oni wiedzą, czego chcą. A chcą statku, mają go gdzie odprowadzić i czekają spokojnie na okup, nie krzywdząc załogi. Marynarze są dla nich cennymi zakładnikami. Najgorsi są piraci z Zachodniej Afryki a zwłaszcza z Nigerii. To bandyci, którzy starają się opanować statek, zrabować to co się da i uciec. Życie marynarzy nie ma dla nich najmniejszego znaczenia.

Gospodarka morska – Polska nie jest już liczącym się graczem

Gospodarka morska w Polsce, a zwłaszcza polska flota jest od lat zaniedbywana. Nasz przemysł stoczniowy, niegdyś chluba gospodarki dzisiaj właściwie nie istnieje. – Nie dba się o interesy polskiego shippingu. Jest to bardzo smutne, bo w pewnym momencie byliśmy przecież liczącym się na świecie graczem, posiadaliśmy i budowaliśmy piękne statki – mówi Marek Malcher. – Co ciekawe, statek, który niedawno odbierałem w Singapurze został zaprojektowany w Polsce przez pracownię architektoniczną w Gdyni. W Polsce zawsze mieliśmy świetnych fachowców. Poczynając od lat siedemdziesiątych polscy oficerowie stanowili bardzo duży procent zatrudnionych w światowej flocie. Do tej pory mają bardzo dobrą opinię.

Na koniec warto dodać, że podczas swoich rejsów, pomiędzy powrotami do jedynego właściwego portu – Mosiny, Marek Malcher przetłumaczył z języka angielskiego na polski powieść Franka Herberta „Biała plaga”. Kilkanaście lat temu publikował reportaże z Chin w tygodniku „Wprost”. W stanie wojennym przetłumaczył też i wydał pod pseudonimem „Historię krajów demokracji ludowej”, a działając w Solidarności przewoził m.in. prasę podziemną z Polski do Londynu, współpracował też z „Obserwatorem Wielkopolskim”.

-Powrót do domu w Mosinie to zawsze wielka radość. No i ogromna ulga. W domu wreszcie po paru miesiącach nie muszę nieprzerwanie, przez okrągłą dobę martwić się co dzieje się ze statkiem i załogą. No i nareszcie nie muszę o niczym decydować. Basia wyręcza mnie w tym znakomicie. A ja świetnie czuję się w roli podwładnego, wyznaje kapitan Malcher.

Napisano przez Elżbieta Bylczyńska opublikowano w kategorii Wywiad, reportaż

Tagi: ,

Elżbieta Bylczyńska

Redaktor naczelna Gazety Mosińsko-Puszczykowskiej

Wasze komentarze (2)

  • Ojej
    niedziela, 20 kwi, 2014, 7:26:34 |

    Tak, Pan kapitan jest dowodca Statku dostawczego tzw supplay’era Carr Tide…
    Dalece slamazarne manewry, kiepska komunikacja… Nie mylmy szamba z perfumeria.
    Pan Kapitan mial swoje 5min w PLO. Dla wielu wydaje sie byc dosc denerwujacym typem. Mentalnosc PLO, ciezka do przyjecia. Po lini na bazie.

  • Chief Mate
    wtorek, 21 paź, 2014, 11:37:49 |

    Marek, bardzo miło poczytać o Was. Wspomnienia z Sanko są świetne, byłeś dla nas świetnym Kapitanem, tak, przez duże „K”, bo ktoś powyżej chyba nie ma pojęcia na czym to polega. A jak wiemy życie na statku to nie tylko manewrowanie i komunikacja, które masz zresztą w małym palcu, nie tylko po angielsku, ale i po francusku. Pozdrawiam serdecznie

Skomentuj