Salon VW Berdychowski Łukasz Grabowski radny w sejmiku woj. wielkopolskiego Osa Nieruchomości Mosina - działki, mieszkania, domy Wielkanoc w Starym Browarze w Poznaniu - złap zająca w apce
Elżbieta Bylczyńska | sobota, 22 lut, 2014 | komentarze 2

Kiedy pacjent już tu przebywa i czuje się lepiej …

Ordynatorem Oddziału Opieki Paliatywno – Hospicyjnej w puszczykowskim szpitalu jest od początku dr Zbigniew Popow, specjalista II stopnia z zakresu anestezjologii i reanimacji, specjalista medycyny paliatywnej.

Rozmawiamy po uroczystości otwarcia nowego oddziału, kilka dni przed przeniesieniem pacjentów z siódmego piętra do budynku na parterze. Na pustym jeszcze i pachnącym nowością oddziale trwa rozpakowywanie sprzętu, środków i mebli, zakupionych przez fundację „CARE”, której dr Popow jest prezesem.

Elżbieta Bylczyńska:

Fundacja Wspierania Przewlekle Chorych Opieka Paliatywna „CARE” nie jest zwykłą fundacją…

Dr Zbigniew Popow:

Założyli ją ludzie, którzy mieli do czynienia z tym oddziałem – przebywali tutaj ich bliscy. Razem stworzyliśmy inicjatywę pomocy i otworzyliśmy fundację, która działa, pomimo, że tamci pacjenci już nie żyją. Utrzymujemy się z 1 procenta od podatku i z pomocy rodzin. Jest to fundacja non profit i wszystko, co zbieramy przeznaczamy na zakup konkretnych rzeczy, sprzętu, pieluch, itp. Mamy też pod opieką ludzi bezrobotnych, bez żadnego źródła utrzymania, kupujemy im potrzebne rzeczy i dajemy za darmo do domu. Mówię o pacjentach zewnętrznych, bo fundacja opiekuje się nie tylko oddziałem, ale i pacjentami poradni paliatywnej, którzy są leczeni w warunkach domowych. Zakupiliśmy też koncentratory tlenu, które nieodpłatnie wypożyczamy do domu chorego, co jest dla niego dużą ulgą. Dla pacjenta, który się dusi, a może podłączyć się do źródła tlenu, komfort oddychania jest nieporównywalny i ostatnie dni, minuty jego życia przebiegają zupełnie inaczej…

dr Zbigniew Popow

dr Zbigniew Popow

Którzy pacjenci kwalifikują się do leczenia na oddziale, a którzy w poradni?

Zasada leczenia w poradni jest taka, że kto może to przychodzi. Do pacjenta, który nie jest w stanie przyjść, jadę na wizyty domowe. Kontrakt z NFZ zawarty jest na 36 pacjentów oddziałowych. Tyle samo pacjentów mamy zarejestrowanych w poradni, czyli w sumie opieką obejmujemy średnio ponad 70 osób miesięcznie. Jeśli rodzina nie daje sobie rady z opieką i pielęgnacją pacjenta w warunkach domowych, (różnie to bywa w przebiegu choroby), albo nie jest w stanie zapewnić opieki, przyjmujemy go na stan oddziału. Przyjmujemy również pacjentów z innych szpitali z całej Polski, w miarę posiadanych wolnych miejsc oraz kwalifikacji według jednostek chorobowych zalecanych nam przez NFZ.

Oddział szpitalny

Oddział szpitalny

Jak zaczęła się Pana droga zawodowa? Oddział paliatywny w Puszczykowie tworzył Pan od podstaw.

Zaczęło się w 1989 r., pracowałem przez rok jako wolontariusz w Zespole Opieki Domowej prof. Jacka Łuczaka. Nie istniała jeszcze klinika, w Poznaniu i okolicy, była to wtedy jedyna forma opieki paliatywnej. Pracowałem w tym czasie jako specjalista anestezjolog na bloku operacyjnym OIOM. Prowadziłem też przez trzy lata u dr. Macieja Dziedziuchowicza na Oddziale Wewnętrznym B dwie sale internistyczne, osiem pacjentek. Zalecenia WHO jak postępować z pacjentem paliatywnym wyszły dopiero w 1988 roku. Wcześniej to była partyzantka, ludzie z Polski jeździli na staże, stypendia do ośrodków wiodących w Anglii i we Włoszech, bo głównie tam, u konkretnych profesorów pobierali nauki.

Organizowaliśmy ten oddział, tzn. opiekę paliatywną jako taką, jeszcze w układzie szpitala kolejowego w 1990 roku. Było nas czterech lekarzy i dwie pielęgniarki (z nas wszystkich pozostałem tylko ja). Dzięki wsparciu doktora Wojciecha Grabusa, który był wtedy dyrektorem szpitala udało się pozyskać środki na etaty dla pielęgniarek, na kierowcę i samochód. Mogliśmy zacząć działać w ramach kolejowej służby zdrowia, ale okoliczni mieszkańcy nie związani z PKP także uzyskiwali tutaj pomoc. Chodziło o to, żeby wyjść do ludzi, trafić do domów z obłożnie chorymi. Doktor Grabus i dr J. Orzażewska, która była wtedy naczelnikiem służby zdrowia na kolei zrozumieli, o co chodzi… To była gałąź medycyny, która dopiero raczkowała. Wykorzystałem to, że pracowałem wcześniej u prof. Łuczaka i jeździłem do pacjentów paliatywnych oraz swoje doświadczenie anestezjologa. Nie było jeszcze Internetu, znaleźliśmy wytyczne, nawiązałem kontakt z profesorem Łuczakiem, który ten temat już dawno drążył. Od 1990 roku do Polski przyjeżdżali wykładowcy z Anglii i USA, Niemiec, Francji. Dla nas to były ważne wiadomości, nie było przekazu internetowego, nie można też było zdobyć żadnych podręczników. Korzystaliśmy z bezpośrednich nauk ludzi, którzy w tej dziedzinie byli światowymi guru i mieli duże doświadczenie. Pozwalało to nam wejść głębiej w temat opieki paliatywnej i uzyskać informacje, jakich nikt inny by nam nie udzielił. Zaprocentowało to na bieżąco i w późniejszym okresie.

Jak się to wszystko rozwijało? W 1998 najpierw pozyskiwaliśmy łóżka paliatywne w szpitalu na różnych oddziałach, w czym pomagał nam ówczesny dyr. szpitala, Piotr Stryczyński, co wcale nie było proste. Były to już zalążki oddziału paliatywnego. Najpierw mieliśmy trzy łóżka, potem pięć i więcej. Początkowo byliśmy na ginekologii, potem na piątym i ostatecznie znaleźliśmy się na VII piętrze, gdzie mieliśmy już cały oddział do naszej dyspozycji.

Oddział normalnie funkcjonował do momentu, kiedy w 2003 roku szpital przejęła spółka z Gdańska.

I to był dla nas moment przełomowy – dla doktora Górnego i dla mnie. Prezes tej spółki stwierdził, że oddział paliatywny i pacjenci oddziału opiekuńczego przynoszą straty. I albo my założymy własną spółkę i poprowadzimy oddział, albo oni pozyskają kogoś z zewnątrz. A ponieważ jest to nieekonomiczny oddział, dojdzie do jego likwidacji. Nie mieliśmy wyboru, założyliśmy z doktorem Górnym spółkę z o.o. i NZOZ dla prowadzenia działalności medycznej. Myślę, że gdybyśmy zrezygnowali, dzisiaj tego oddziału by nie było. Mieliśmy samodzielnie prowadzić leczenie i zawierać kontrakty na usługi z NFZ, a szpitalowi płacić dzierżawę. Jednak w określonym czasie nie uzyskaliśmy rejestracji NZOZ. Kontrakt przejęła spółka z Gdańska, a my mogliśmy zostać tylko podwykonawcami. Zaczęliśmy realizować usługi jako podwykonawcy, wystawiać faktury, ponosić koszty zatrudnienia personelu. Pieniądze z kontraktu pozyskiwała spółka, prowadząca szpital. Otrzymaliśmy tylko symboliczną sumę, żeby móc zapłacić pielęgniarkom. Chcieliśmy za wszelką cenę utrzymać zespół. Wydawało nam się, że ten pierwszy miesiąc, to poślizg organizacyjny. Całe szczęście, że po kilku miesiącach przyszedł starosta, wziął sprawy w swoje ręce. Personel oddziału przeszedł na etaty szpitala ponownie.

A my z doktorem Górnym do dzisiaj spłacamy pożyczki zaciągnięte na opłacenie kosztów tamtej działalności.

Porozmawiajmy teraz o pacjentach, którzy już niedługo będą mieli komfortowe warunki w nowym budynku, patio, dobrze wyposażone sale i łazienki. Czy są tacy, których nikt nie odwiedza?

To osobny problem…

Jak Pan sobie z nim radzi?

Trzeba być przygotowanym na wszystko, mamy przeszkolony personel, psychologa, kapelana. Różnie też zachowują się członkowie rodziny, jedni są spokojni, inni agresywni, dlatego staramy się obserwować i reagować. Czasami trzeba bronić pacjentów przed ich rodzinami. Dosłownie. Przychodzą np. do chorego dwie różne grupy, wrogo do siebie nastawione i następuje licytacja przy łóżku:dlaczego ty dostałeś więcej, a ja mniej…?

Patrzę na tego chorego, jest w ciężkim stanie, nie może mówić, ale widzę, że płacze. Wtedy nie można nic innego zrobić, jak przerwać takie odwiedziny. Różne rzeczy się dzieją. W normalnych sytuacjach rodziny tu często przychodzą, czasami są nawet nadopiekuńcze, chciałyby wiele, a nasze możliwości są ograniczone, w sensie zaawansowania choroby. Bo jeśli np. oddział onkologiczny zrezygnował z leczenia, to znaczy, że już nic więcej nie można zrobić, my możemy tylko łagodzić objawy. Taki jest sens istnienia tego oddziału – leczenie objawowe, a nie przyczynowe. Stworzenie ulgi w cierpieniach, duchowych i fizycznych.

Dobrze sprawdza się w takich sytuacjach wolontariat?

Jest taka idea, żeby utworzyć grupę wolontariuszy, którzy by tu przychodzili, pomagali nam, jeżeli już nie w tych czynnościach opiekuńczych, to w kontakcie z chorym, żeby z nim pobyć, porozmawiać, poczytać. Poza tym nie ma tyle pielęgniarek, żeby zabezpieczyć wszystkich pacjentów, ten problem istnieje na całym świecie. Ci ludzie byliby wsparciem dla naszej działalności. Myślę, że jak już przejdziemy na nowy oddział, pozyskamy osobę, która będzie się zajmowała szkoleniem wolontariuszy, bo to nie mogą być przypadkowi ludzie. Chodzi o to, żeby wolontariusz wiedział jak się zachować, żeby nie robił niepotrzebnej nadziei, nie stwarzał sytuacji konfliktowej. Było tu paru wolontariuszy, ale nie wytrzymali psychicznie. Myśleli, że podołają, mieli chęci, niestety sami przyznali, że jednak nie dadzą rady. Tutaj musi być motywacja wewnętrzna, trzeba wiedzieć, co się chce zrobić dla cierpiącego. A jak ktoś umiera? Staramy się, żeby to odbywało się bezboleśnie, w godnych, ludzkich warunkach.

Zdarzają się prośby o skrócenie życia?

Tak, najgorzej jest, kiedy pacjent podczas przyjęcia na oddział lub do poradni prosi: „skróćcie moje cierpienia, żeby to się już skończyło”…Jednak kontrola jego dolegliwości, poczucie bezpieczeństwa, zmniejszenie bólu powoduje, że zmienia zdanie. Kiedy pacjent już tu przebywa i czuje się lepiej… jeszcze nie słyszałem, żeby taką prośbę powtórzył.

Wracając do pacjentów, których nikt nie odwiedza. W wielu przypadkach tłumaczą swoją rodzinę, że nie może przyjść, bo pracuje, bo nie ma czasu, a w sobotę, niedzielę musi gdzieś wyjechać… To jest samoobrona i nikt tego oczywiście nie drąży. Zdarza się to, co prawda rzadko, ale się zdarza. Mamy pacjentów z Poznania, Suchego Lasu, Murowanej Gośliny i rodzina przyjeżdża codziennie, a tu z Puszczykowa i Mosiny nie może…

Staramy się łączyć na salach pacjentów, żeby mogli ze sobą rozmawiać. Czasami człowiek leżący obok prędzej pomoże, bo jest obecny 24 godziny. Personel tylko ułamek tego czasu przebywa z pacjentem. Czasami udaje się pomóc, nie poprzez leki tylko przez działanie psychologiczne i duchowe.

Czy miał Pan okresy zniechęcenia do swego zawodu, czy był moment, że nie mógł Pan już patrzeć na ból i rozpacz?

– Nie, nie było. Wszystko zależy od tego, jaką w sobie człowiek wytworzy motywację. Można wytworzyć, a można i nie wytworzyć. Jeśli coś złego się dzieje, motywuje mnie to jeszcze bardziej…Nie, nie dołuje mnie, ale właśnie bardziej motywuje.

Frustracje osobiste? Pacjent nie może tego odczuwać, nie jest niczemu winny, a my musimy mu pomagać. Nie ma tu miejsca dla ludzi, którzy przerzucają swoje sprawy osobiste na zawodowe. To źle wpływa na pacjenta, zespół i otoczenie.

W tym miejscu należy podziękować Staroście Poznańskiemu, Janowi Grabkowskiemu i Prezesowi Szpitala Ewie Wieja i wszystkim innym osobom, za zrozumienie potrzeb istnienia oddziału w takich warunkach i doprowadzenia inwestycji do końca.

Dziękuję za rozmowę.

Na oddziale oprócz ordynatora zatrudnionych jest czterech lekarzy oraz 30 pielęgniarek i opiekunek. Pielęgniarka oddziałowa Iwona Magdziarek pracuje tutaj już 15 lat.

Dla osób chcących pomóc podajemy adres fundacji CARE: 61-371 Poznań, ul. Romana Maya 1, tel. 602 518 808, www.fundacjacare.org , biuro@fundacjacare.org

Konto bankowe: GBS w Mosinie 31 9048 0007 2008 0003 2809 0001

 Kiedy pacjent 2

Elżbieta Bylczyńska

Redaktor naczelna Gazety Mosińsko-Puszczykowskiej

Wasze komentarze (2)

  • Syn
    poniedziałek, 30 lip, 2018, 9:35:13 |

    Ludzie uważajcie na tego „Pana dr”. Mojego tatę by wykończył w jeden dzień.

  • Córka
    poniedziałek, 29 paź, 2018, 12:17:43 |

    „wykończył”? Proszę rozwiń myśl. Mam tatę tam i też wątpliwości.

Skomentuj