Salon VW Berdychowski Łukasz Grabowski radny w sejmiku woj. wielkopolskiego Osa Nieruchomości Mosina - działki, mieszkania, domy Wielkanoc w Starym Browarze w Poznaniu - złap zająca w apce
Zofia Staniszewska | czwartek, 18 wrz, 2014 | 1 Komentarz

Grzdyle i Szkodniki – odc.1

Uwaga najmłodsi Czytelnicy!
W tym miesiącu rozpoczynamy publikację powieści dla dzieci w odcinkach.
Wydarzenia w książce „Grzdyle i Szkodniki” Zofii Staniszewskiej oparte są na autentycznych przeżyciach grupki małych przyjaciół, wychowujących się z daleka od wielkiego miasta, w osadzie, której nawet nie można nazwać wioską. Czego tu nie ma! Jest spotkanie z na pół oswojonym dzikiem, nauka jazdy na koniach, hodowanie w domu małych sikorek, wyrzuconych z gniazda przez ptasich rodziców, niebezpieczna przygoda z gniazdem szerszeni zbudowanym na dębie, który zostaje powalony przez burzę, przeżycie porodu szczeniaków, łapanie jaszczurek wygrzewających się na olbrzymich kamieniach skalniaka, a nawet pewna Baba Jaga…

Grzdyle i Szkodniki

Zofia Staniszewska

„Wszystko jest dobrze, dopóki jesteście dziećmi”
Astrid Lindgren „Dzieci z Bullerbyn”

Grzdyle:
Inka, gdy była mała, obwieszczała wszystkim, że zostanie „występką” – taką panią, która występuje na scenie na przykład. Inka jest chudziel­cem, ma puszyste, brązowe włosy i dziesięć lat.
Kubuś, młodszy brat Inki, w wieku pięciu lat postawił na karierę „strzelacza” w wojsku. Pół roku później, gdy boleśnie zdarł sobie skórę z ko­lana, zrozumiał, że lepiej zostać zwykłym tatusiem, który decyduje o losach świata, staczając zwycięskie (i co ważniejsze: bezbolesne) boje na komputerze. Kubuś ma śliczne loczki na głowie, których się wsty­dzi, więc razem z tatą skracają sobie włosy ma­szynką do golenia, żeby wyglądać jak prawdziwi żoł­nierze.

Szkodniki:
Tobiasz, najstarszy ze Szkodników, samozwańczy wódz wszystkich dzieci na Hubach, nie brzydzi się ro­baków, pająków, dżdżownic, a nawet rozjechanych żab, na przyszłość planuje podróże w nieznane i od­krywanie bezludnych planet (skoro już wszystkie lądy zostały odkryte). Od czasu do czasu coś psuje. Jest o miesiąc starszy od Inki, ale o kilka centymetrów od niej niższy.
Kasia, wszystko wie, na wszystkim się zna. A przynajmniej tak się jej zdaje. Kasia zostanie weterynarzem, dlatego zbiera książki o zwierzętach. Zdarza się jej coś popsuć, ale tylko w związku z na­ukowymi badaniami. Kasia ma prawie dziewięć lat i długie, jasne włosy.
Kuleczka, czyli Małgosia, zwana Kuleczką z wiadomego i widomego po­wodu, najmniejszy Szkodnik, ale w pewnym sensie – największy. Czteroletnia Kuleczka jest właścicielką ja­snych kędziorków, pyzatej buzi i wyrazistego charak­teru.

Grzdyle i Szkodniki mieszkają na Hubach, w małej osadzie, składają­cej się tylko z dwóch domów, oddalonej o dwa kilometry od wioski, na­zywającej się Trzykolne Młyny.
I. Co ma dziki dzik do szałasu?

Błękitne misie i zielonkawe Orki
Moja mama wpatrywała się w kremową ścianę. To znaczy już niezupełnie kremową, bo na wysokości rączek Małgosi niebieściło się mrowie uśmiechniętych błogo misiów. Na podłodze leżał porzucony, niepotrzebny teraz stempelek. Należał on do Kubusia, ale on już się nim całe wieki nie bawił, chyba od roku. Małgosia, stojąc w kuchni, niebieskimi łapkami wpychała sobie do umorusanej na brązowo buzi nasze płatki czekoladowe. Bardzo się przy tym spieszyła, bo coś czuła, że zaraz może być niedobrze. Ale pomyliła się. Mama westchnęła, po czym zamknęła się w swoim pokoju. Po chwili zza zamkniętych drzwi dobiegły nas dziwne odgłosy: głośnego oddychania i melodyjnego powtarzania niezrozumiałego wyrazu. Ale gdy mama stanęła na progu, powiedziała z uśmiechem, że się zrelaksowała i teraz nikogo już nie zabije. Poza tym wpadła na genialny pomysł:
– Grzdyle – to było do mnie i do Kuby – już dawno chcieliście wybudować szałas w Lesie Orków. Idźcie po Szkodniki, a ja przygotuję dla was jedzenie na piknik.
– Mamo, a spakujesz chlebek kukurydziany? I soczki? – chciał wiedzieć mój brat.
– Możemy wziąć koce?
– I latarkę?
– Weźcie sobie, co chcecie, tylko mi stąd zmykajcie, bo muszę spróbować domyć ściany w pokoju. I potrzebuję przy tym trochę spokoju.
– Ja mogę pomóc – wspaniałomyślnie zaproponowała Małgosia, która nie powinna jednak odzywać się z pełną buzią. Część płatków zmieszanych ze śliną wypłynęła jej na brodę i sukienkę. Sąsiadeczka wtarła plamy w materiał lepkimi od czekolady rączkami. Mama spojrzała na nią i powiedziała, że sama sobie poradzi. Nie dziwię się mamie. Też bym wolała, żeby ściany w salonie miały wzorki błękitne. Zawsze to lepsze od brązowych.
Po chwili, z plecakami, w których mieścił się prowiant, i kocami w rękach popędziliśmy do Szkodników, naszych jedynych sąsiadów. Nie musiałam nawet wchodzić do ich domu: Tobiasza zobaczyłam na płaskim dachu garażu, na który łatwo się dostać przez okno z pokoju Kuleczki. No więc Tobiasz stał na dachu i puszczał szybowce, które sam zrobił ze sklejki. Gdy usłyszał o szałasie, aż mu uszy poczerwieniały z przejęcia, bo uwielbia budować. Co chwila zbija coś z desek: statki podwodne, które się nie zanurzają, bo drewno nie tonie, latawce w kształcie pająków, które nie bardzo chcą latać albo katapulty do zdobywania tekturowych zamków rycerskich. Po minucie Tobiasz stał przede mną, trzymając w ręku maczetę, którą w przyszłości zamierza torować sobie drogę w prawdziwej dżungli amazońskiej. Gwizdnął też trzy razy na Kaśkę, co oznaczało, że ma ona natychmiast przybiec. Mama Tobiasza zawołała za nami, żebyśmy wzięli ze sobą psy i nie szli dalej, jak do lasu za płotem. Bo musicie wiedzieć, że mamy piękny las pod domem, choć tata twierdzi, że mamy fajny dom pod lasem. Mnie tam bez różnicy, mogę być właścicielką i lasu, i domu.
Orkowy Zagajnik rośnie zaraz za naszym domem, a przecina go Ścieżka Demonów, która jest wąska i kluczy pomiędzy wysokimi świerkami. Zawsze więc panuje tu półmrok. Na ziemi między uschniętym, brązowym igliwiem i rozsypującymi się workami ze śmieciami walają się spróchniałe pnie. Trudno zejść ze ścieżki, ponieważ las jest w tym miejscu zwarty, gęsty i kłujący. Prawie nie widać zielonego mchu ani paproci, rzadko odzywa się jakiś ptak. Na pomysł nazwania Orkowym Zagajnikiem tego dzikiego kawałka lasu wpadł Kubuś. Brat, gdy tylko tata mu pozwoli, „bitwuje się” na komputerze, a najczęściej gra w taką strategiczną (jak mówi tata) albo krwawą (jak twierdzi mama) grę wojenną, w której wojownikami są obrzydliwe, zielonkawe Orki, strzelające z najwymyślniejszych strzelaczy do wszystkiego, co się rusza, a głównie do Demonów i Rogaczy. Rogacze są jeszcze brzydsi od Orków, co wydaje się niemożliwe, ale tak właśnie jest. Kuleczka mówi, że Orkom trzeba „dać na pupę”. Wejście do lasu zagradza drewniana tablica z napisem: Uwaga! Złe Orki! Nie rozdeptać!
Bo Orki, choć straszne i z krzywymi zębami, są zdaniem Kubusia, zupełnie małe. Tę tablicę wykonał mój brat wspólnie z tatą, to znaczy Kuba powiedział tacie, co ma napisać, a ten zrobił resztę. Słowem, Orkowy Zagajnik jest miejscem cudownym i wprost wymarzonym do tajemniczych spraw.
Za nami, a czasami przed nami pędziły: Misia (nasza puchata suczka) oraz Puma i Luna (czarne labradorki Szkodników).
– Chodźmy na polanę! – zarządził Tobiasz. Jemu się często wydaje, że jest wodzem i może nam rozkazywać. Tylko z tego powodu, że jest starszy ode mnie o miesiąc. A nawet niecały. Ale posłuchaliśmy go, bo polanka jest jedynym możliwym miejscem do wybudowania szałasu. Oczywiście tylko ci, co wiedzą, gdzie dokładnie znajduje się polanka, otoczona szczelnie ze wszystkich stron świerkami, potrafią znaleźć do niej drogę (aha, świerki, no i jeszcze brzozy z dębami to jedyne drzewa, które łatwo rozpoznaję).
Do polanki prowadziła wąska ścieżka, wydeptana przez nas. Część drogi trzeba było przebyć na czworakach i na nic przydało się obcięcie przez Tobiasza kilku gałązek maczetą. Trochę podrapani stanęliśmy w końcu na miękkim mchu.

Czym się różni odyniec od lochy?
– Zaczynamy! – jak zwykle zakomenderował Tobiasz. – Inka z Kaśką przynoszą gałęzie, a my, chłopacy, zajmiemy się konstrukcją.
– Odwrotnie – wyzywająco popatrzyłam w oczy Tobiaszowi – ty przynosisz patyki, do tego potrzebna jest siła i przecież masz maczetę.
– Dobra – Tobiasz podejrzanie łatwo się zgodził. Chyba bał się, że inaczej musiałby komuś pożyczyć swoją ulubioną broń.
Po godzinie ciężkiej pracy stanęło na polance coś, co przypominało domek z patyków Kłapouchego, ale najważniejsze, że dało się wejść do środka. Razem z Kasią rozłożyłyśmy na ziemi koc, po czym wyszłyśmy przed „domek” i z dumą obejrzałyśmy nasze dzieło. Szałas był na tyle duży, że Kuleczka mogła stać w nim wyprostowana. Zielone gałęzie świerków i brzóz ułożyłyśmy ściśle i powiązałyśmy wiechciami rdzawych traw. Co tu dużo mówić… szałas prezentował się nieziemsko! Zaraz też wepchnęli się do niego chłopacy. Zrobiło się ciut za ciasno i bardzo wesoło, tym bardziej, im więcej psów chciało za nami wejść do środka.
– Psik! Uciekaj! – machnęłam ręką na wielką Misię, bo nasz „domek” zaczął niebezpiecznie trzeszczeć. O dziwo, pies nie tylko posłuchał natychmiast, ale wybiegł na zewnątrz z głuchym bulgotem, dobiegającym z grubej mordy. Labradorki Szkodników w tym samym momencie zaczęły ujadać i odbiegły kawałek, w las.
– Luna! Puma! Do nogi! – wołały wszystkie Szkodniki.
– Miśka! Chodź tutaj! – przywoływałam z Kubusiem naszą suczkę. Baliśmy się, że psy zwietrzyły jakąś zwierzynę i teraz za nią pogonią. Ale psom się nigdzie nie spieszyło, bo ich naszczekiwanie wcale się nie oddalało.
– Cicho! – krzyknęłam. – Posłuchajcie!
W chwilowej ciszy do naszych uszu z nagła dobiegło dziwne zawodzenie i skomlenie psów. Na dodatek piski się przybliżały. Nie czekając dłużej, schroniliśmy się w szałasie, a Tobiasz zasłonił zdziwionej Małgosi buzię.
– Ciii… – szepnął do nas.
Przez szpary między gałęziami wypatrywaliśmy naszych suczek. Ale to, co wbiegło po chwili na polankę, nie przypominało żadnego z psów. To był… dzik. Najprawdziwszy całkiem dziki dzik. Na dodatek zaraz przeraźliwie zakwiczał. Zupełnie jak tyranozaurus Kuby, ten ze świecącymi na czerwono oczami.
– O mamusiu! – wyszeptała przejęta Małgosia, a ja mimo woli się zdziwiłam. Nie wiedziałam, że mała, ale zwykle strasznie hałaśliwa sąsiadka, w ogóle potrafi szeptać.
– Ja cię kręcę! – z niedowierzaniem pokręcił głową Tobiasz.
– O kurczaczek! – zaklęłam.
– O… – zaczął mój braciszek, ale nie stać go było na jakiekolwiek zakończenie.
– Co robimy? – spytałam, coraz bardziej się bojąc, gdyż dzik zaczął biegać naokoło szałasu, a za nim ujadające i powarkujące trzy czarne psy.
– To jest dzik… – Kasia zmarszczyła mądrze czoło.
– Wiem – syknęłam zniecierpliwiona.
– Nie skończyłam, więc proszę mi nie przerywać – odparła wyniośle sąsiadka. Chyba zdawało się jej, że jest w szkole, gdzie może popisywać się wiedzą zoologiczną.
– No więc, jeśli to jest dzik, czyli odyniec, a nie locha, to nie mamy się czego bać. Dzik nas nie zaatakuje.
– Jesteś pewna? – Kuba spojrzał z nadzieją na Kaśkę.
– A widziałeś jego szable?
– Co? Szable? Jakie szable?
– No… te wielkie, zakrzywione kły – wyjaśniła cierpliwie Kasia, westchnęła i dodała – z moją wiedzą już teraz powinni mnie przyjąć na weterynarię. Poza tym, spójrzcie, czy przy tym dziku biegają gdzieś małe warchlaczki? – rozejrzeliśmy się posłusznie. Rzeczywiście, nie widzieliśmy żadnych dziczków.
– Widzicie sami – bez pośpiechu kontynuowała sąsiadka, podczas gdy mi dzwoniły zęby ze strachu – czytałam, że odyńce są spokojne, to nie to samo, co rozzłoszczona locha, która broni swoich małych.
– A co będzie, jeśli ten dzik nie potrafi czytać i nie wie o tym, że nie powinien nas atakować? – byłam pełna wątpliwości.
– Ja go przepędzę! – Tobiasz wyprostował się, oczywiście na tyle, na ile pozwalał dach z gałęzi, a jego oczy zabłysły jak ostrze maczety, którą trzymał w ręce.
– Zwariowałeś, Tobiasz! – wydarłam się głośniej od płaczącej Kuleczki. – Poczekaj trochę, przecież psy go zaraz odgonią!
Miałam rację, po kilku rundkach naokoło naszego schronienia brudnobrązowe cielsko skręciło w las, ponaglane szczekaniem. Na samym końcu mignął nam śmiesznie mały ogonek zakończony pędzelkiem. Tylko na to czekaliśmy. Tobiasz chwycił siostrę za rękę, ja Małgosię i popędziliśmy ile sił w nogach Ścieżką Demonów w kierunku domu. Gdy minęliśmy tablicę, ostrzegającą przed Orkami, zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby złapać oddech.
– Ach, mamy urwanie głowy z tym dzikiem – wyszeptała z trudem zasapana Małgosia. Lubiła powtarzać ulubione powiedzenie swojej cioci. Z tym, że ciocia mówiąc o urwaniu głowy, ma na myśli prawie zawsze Szkodniki, a nie jakieś dziki.
Gdy wbiegliśmy do domu, zauważyliśmy, że koce i jedzenie pozostały na łasce dzika. Trochę baliśmy się, co powiedzą nasi rodzice. Ale, o dziwo, w ogóle o to nie pytali. Byli chyba jeszcze bardziej przejęci i wystraszeni od nas, a to przecież my, a nie oni, uciekaliśmy przed niebezpiecznym prawie potworem.
Nasi tatusiowie okazali się bardzo dzielni, bo poszli na polankę, by sprawdzić, co z szałasem. Przynieśli podarty koc i porozrywane plecaki. Widocznie dzik znalazł tam nasze kanapki. Powiedzieli nam, że z „domku” została tylko kupka patyków. Mama chwyciła wówczas mnie i Kubę, przytuliła i posadziła sobie na kolanach. Hm… myślałam, że na siedzenie na kolanach jestem stanowczo za duża, ale chyba się myliłam. Brat, zdziwiony, wiercił się na pupie, bo chciał, bym wylądowała na podłodze, ale się nie dałam.
Wieczorem Paputek zadzwonił do leśniczego, żeby powiedzieć mu o naszej przygodzie. Okazało się, że leśniczy zna tego dzika i że wcale nie jest on taki dziki, a prawie oswojony. Podobno pewna rodzina w Trzykolnych Młynach dwa lata temu znalazła sierotę-warchlaczka i wykarmiła go, a potem wypuściła do lasu. Od tego czasu jest z nim tylko kłopot, bo zwierzę nie boi się ludzi, podchodzi do nich, a gdy ci go nie karmią, robi się zły. Sam nie potrafi wyszukać sobie właściwego pokarmu, więc kiedy jest głodny, zamiast bulw i żołędzi zjada resztki jedzenia po ludziach. W ten sposób stanowi zagrożenie, ale na szczęście jest to niezupełnie wyrośnięty dzik. Tak powiedział leśniczy, ale myślę, że on nie widział go na własne oczy, bo z pewnością zmieniłby zdanie!
Aha, misie Kuleczki, te na ścianie, tacie przypadły całkiem do gustu. Stwierdził, że kolorystycznie pasują do nowego obrazu mamusi, przedstawiającego szybowiec z ptasimi skrzydłami, który leci w stronę Drogi Mlecznej. Bo ten obraz też jest niebieski. (cdn.)

Napisano przez Zofia Staniszewska opublikowano w kategorii Aktualności

Wasze komentarze (1)

Skomentuj