Szanowni młodzi Czytelnicy! Ten reportaż powstał w związku z 70 rocznicą II wojny światowej i pomimo, że niejednokrotnie (czasami Waszym zdaniem – aż do znudzenia) mieliście okazję przerabiać ten okres na lekcjach historii, warto wiedzieć, że niedaleko żyją jeszcze ludzie, których przeżyć nikt nie opisał, a którzy są świadkami tego, co dzisiaj współcześni specjaliści od kart historii często przedstawiają, powiedzmy – w „innym świetle”.
II wojna światowa
Myślę, że naszym wspólnym obowiązkiem jest wydobywanie tych spraw z pamięci, choćby miało to być tylko artykułem w lokalnej gazecie. Nigdy nie wiadomo, co przeczytamy za lat kilkadziesiąt o Polsce w podręczniku historii stworzonym przez naukowców Europy…
Jest jeszcze coś, bohaterka reportażu Danuta Tomalak, 83 – letnia mieszkanka Puszczykówka, podczas rozmowy w swoim domu przy ul. Dworcowej pozwoliła mi „zobaczyć” nadwarciańskie pola i plaże, gospodarstwa Niwki i okolic Ronda Cyryla Ratajskiego z tamtego czasu (aleja czereśni ciągnęła się aż do Mosiny), a nawet poczuć zapach ziemi… Potem rozpętało się piekło.
– Tu w Puszczykowie nikt o tym nie wie, nie ma śladu po moim ojcu, tylko w Mosinie jest grobowiec i tablica pamiątkowa, mówi Danuta Tomalak.
Starsza pani wita mnie serdecznie na schodkach przedwojennego domu i prowadzi w głąb mieszkania, do pokoju, w którym kiedyś mieściła się poczta. Ale po kolei.
Józef Lewandowski, ojciec pani Danuty był jednym z 15 rozstrzelanych obywateli polskich na mosińskim Rynku 20 października 1939 roku. U zbiegu dzisiejszych ulic – Dworcowej i 3 Maja w Puszczykówku, gdzie stoi dom rozciągała się posiadłość rodziny Lewandowskich.
Gorący sierpień 1939
– Pamiętam wszystko tak, jakbym była w kinie i oglądała to wiele razy. Puszczykowo w tamtych latach było przepiękne. Nad Wartę rano ciągnęły tłumy turystów, tu była piękna, ogromna plaża z żółtymi połaciami piasku. Z kolei po drugiej stronie rzeki rozciągał się równie piękny, piaszczysty teren brzegowy, na który plażowiczów przewożono łódką. Przeważnie byli to poznaniacy, ale wielu było też warszawiaków.
Całe dzisiejsze Nowe Osiedle zajmowały pola uprawne, należące do gospodarzy niemieckich. Ustaliłyśmy, że ich nazwisk nie będę w tekście wymieniać (żyją potomkowie tych osób), choć p. Danuta pamięta wszystkie doskonale.
Józef Lewandowski był rzeźnikiem, prowadził warsztat, zatrudniając dwóch uczniów i czeladnika, a jego żona Joanna, matka p. Danuty prowadziła sklep, w którym sprzedawała wyroby mięsne.
– W tym rejonie mieszkały tylko trzy polskie rodziny, reszta należała do Niemców. Niwka była po prostu niemiecka. Kilka lat przed wojną ojca obrano sołtysem.
– Co się działo? Jest połowa sierpnia, w naszym domu odbywa się ostatnie zebranie gospodarzy. Mojego ojca po ich wyjściu zastanowiło to, że kiedy weszli nastawili sobie od razu radio na stację niemiecką. A ojciec zawsze był bardzo lubiany i szanowany przez tych niemieckich gospodarzy, przecież to oni sami zaproponowali mu funkcję sołtysa. Nie było żadnych sporów, ojciec często wieczorem siadał na rower i objeżdżał sąsiadów z roboczą wizytą.
Pani Danuta miała wówczas 13 lat. W podwórzu, do późnego popołudnia trwała praca w zakładzie rzeźnickim. Kiedy weszła wieczorem do kuchni zobaczyła ojca siedzącego przy stole.
– Był taki przygnębiony, powiedział do mamy: „Co oni ode mnie chcą?”. Potem, kiedy zastanowiliśmy się nad tym doszliśmy do wniosku, że ojciec jako sołtys miał Niemców bronić, oni już wszystko wiedzieli, że będzie wojna i obawiali się reakcji Polaków.
Zbliżał się dzień 1 września, cieszyliśmy się, że pójdziemy do szkoły, jeździliśmy pociągiem, atmosfera była wesoła, taka swojska. Zamiast tego nadleciały samoloty bombowe…
Mieszkańcy Puszczykowa zaczęli wyjeżdżać, wyjechał też prezydent Cyryl Ratajski, który często latem lubił wieczorami przesiadywać z ojcem w naszym ogrodzie.
Wyjechała cała elita, pozostały tylko gosposie do pilnowania. Mój Boże, jak to pilnowanie wyglądało, co one przeżywały. Niemcy weszli i plądrowali te bogate wille, a one nie miały nic do powiedzenia.
W tej sytuacji Joanna Lewandowska, zatroskana o męża zaczęła nalegać, żeby i on uciekał.
– Boję się o ciebie mówiła. Tym bardziej, że już mówiło się, że Niemcy coś złego planują. Ojciec początkowo zgodził się z mamą i obiecał, że pojedzie do Warszawy, ostatecznie jednak zrezygnował. Ci, którzy wyjechali – przeżyli.
Któregoś dnia ojcu kazano zgłosić się na posterunek w Mosinie, ponieważ na Niwce, gospodarzowi – Niemcowi skradziono konie, a on jako sołtys miał obowiązek pilnować.
Mama poszła do Mosiny i wykupiła go za kaucją. A to był dopiero początek, pierwszy ruch. Kto głównie na to nasze rzeźnictwo ułożył sobie plan? Był to najbogatszy Niemiec z Niwki. Po dwóch latach zginął na froncie, tak go Pan Bóg skarał. Jego żona przyjeżdżała, oglądała wszystko, zapamiętała nawet, że w kredensie stała porcelana, tak planowali pozbycie się ojca. A wcześniej tak dobrze z ojcem żyli, podziwiali go, cenili jego wyroby i pracę, czynili swoim opiekunem.
Rodzina Lewandowskich i inni Polacy żyli jak na prochu.
– Żona jednego z niemieckich gospodarzy zaczęła jeździć na rowerze z niemiecką swastyką i wykrzykiwać heil Hitler. Obok nas miał budować się Niemiec, uczciwy człowiek. Ale miał kilkunastoletniego syna, który skakał po cegłach i wołał: Lewandowski pierwszy będzie zabity. Niemców ogarnął jakiś amok, zmienili się nie do poznania.
Aż przyszedł październikowy dzień…
Na początku miesiąca Niemcy zaczęli aresztować Polaków i zamykać w mosińskiej synagodze.
– Rano 17 października przyszli do naszego domu i powiedzieli, że aresztują ojca na 24 godziny. Nie wrócił następnego dnia. Matka poszła i wróciła z niczym. 19 października, dzień przed rozstrzelaniem poszłam z siostrą do ojca. To już był nie ten sam człowiek. Widzę go jeszcze dzisiaj wyraźnie: przekrwione oczy, bo spali bez niczego na betonie, bez wody, jedzenia, bez świeżej bielizny.
Tak ten ojciec stał i patrzył na nas, nieogolony, w wymiętej koszuli. Przyniosłyśmy mu jego ulubione jabłka (żywność wolno było im przekazywać), powiedział: tylko pamiętajcie, nie wchodźcie na drzewo i nie zrywajcie jabłek. Po krótkim czasie strażnik niemiecki kazał nam kończyć widzenie. Tata powiedział: pamiętajcie, pomagajcie mamusi i słuchajcie jej. I tak mi tą rękę położył na głowie…Idźcie już, bo jest ciemno, żeby tylko nic wam nie zrobili…Stał taki pochylony…
Pani Danuta ze łzami przerywa opowieść.
– Rano następnego dnia Niemcy ogłosili, że wszyscy Polacy płci męskiej, w wieku od 18 do 60 lat mają się stawić na Rynku w Mosinie. Kobietom i dzieciom nie wolno było przyjść. Mama zamknęła sklep i poszła pieszo do Mosiny, do rodziny Niemczewskich, która mieszkała przy Rynku.
Mamy nie było, a my z siostrą zrywałyśmy jabłka w ogrodzie, co miałyśmy robić? Stałam na drabinie, siostra trzymała koszyk. Nagle usłyszałyśmy strzały. Siostrze koszyk wypadł z rąk, jabłka się rozsypały. Wybiegłyśmy na drogę. Nadjechali po pół godzinie mężczyźni na rowerach, pytamy, co się stało. A oni pochylili głowy. Nikt się nie odezwał. Potem mi koleżanka powiedziała: mój tata, jak przyszedł z Mosiny, trzy dni z nami nie rozmawiał.
Polaków bandyci niemieccy rozstrzelali na oczach mieszkańców. Kiedy ich prowadzili pod kamienicę Rynek nr 7 z synagogi, popychali kolbami.
– Czekaliśmy na mamę, zrobiło się ciemno, przyszła trzymając na ręce kurtkę taty i czapkę, nie przyniosła zegarka. Nie płakała. Moja babcia zorientowała się i powiedziała: uklęknijmy i zmówmy Różaniec.
Więźniów pochowano w dole w rogu cmentarza.
– Grabarz był na tyle przytomny, że wyłożył dół świerkiem. Tak ich jeszcze Niemcy po śmierci poniżyli, zakopali jak zwierzęta. Kiedy po latach chcieliśmy zrobić pogrzeb powiedział nam, że celowo pochowali ich tam, gdzie płynie Mosinka, żeby zwłoki szybko zgniły…
Przez chwilę oglądamy zdjęcia.
– Ten w białej koszuli, w krawacie, to mój tata, jaki był przystojny. A tu jesteśmy wszyscy na spacerze w Starym Puszczykowie. Na tym zdjęciu jest również ojca brat Wincenty Lewandowski, którego Sowieci zamordowali w Katyniu. Stryj mieszkał w Bydgoszczy, pracował w Policji śledczej. Trzeci brat ojca zginął wcześniej w I wojnie światowej.
– Następnego, dnia 21 października Niemcy przyjechali do nas i zarządzili: za 15 minut ma być kolacja. Chodziło im o te nasze wędliny, bo przecież nie o chleb.
Wkrótce polscy sąsiedzi poradzili nam, aby pochować cenne rzeczy, brat kury powynosił do sąsiadów. Przyjechała żona Niemca, bogatego sąsiada bryczką, pochodziła po mieszkaniu i pokazała, gdzie, czego brakuje. – Jak to nie wróci na miejsce za godzinę, będzie z wami źle, powiedziała.
Niemiec przejął nasz majątek, spał w ojca łóżku, my mieszkaliśmy na górze.
13 grudnia przyszli Niemcy i w ciągu 20 minut wyrzucili rodzinę Lewandowskich z domu.
– Pozwolili nam zabrać po jednej walizeczce, a było 20 stopni mrozu. Poszliśmy pieszo, pod eskortą do Mosiny. Stamtąd wozami drabiniastymi, wyłożonymi słomą pojechaliśmy do Śremu. Tam zapędzono nas do koszar, całe szczęście, że było dużo słomy, dzięki temu w nocy nie zamarzliśmy. Rano znów zapakowali nas na wozy, pojechaliśmy na dworzec w Śremie, nie wolno było nikomu dojść do wozu i podać nam coś ciepłego. Na dworcu w Śremie kobiety z dziećmi zajęły wagony osobowe, a mężczyźni towarowe i pociąg ruszył w nieznane, nie mieliśmy ani wody, ani jedzenia.
Potem jechali pociągiem, nie ogrzewanym do Poznania i dalej do Warszawy, bez wody i jedzenia. Moja rozmówczyni opowiedziała mi, że we śnie zsunął jej się szalik z ust i „zamarzła” jej dolna część twarzy.
– Nie mogłam ruszyć szczęką, mama była przerażona, wyskrobała w lodzie szyby okna wagonu dziurkę i dostrzegła naszego sąsiada Niemca podczas postoju, który konwojował pociąg. Uprosiła go o menażkę gorącej wody z lokomotywy. Rozcierała mi szmatką twarz, ból był okropny.
Kolejnej nocy pociąg zatrzymał się w polu.
– Niemcy wyrzucili nas z wagonów, pokazali światełka jakiejś wsi i kazali tam iść. Śnieg był po pas, mróz straszny. Razem z nami jechała rodzina Szymańskich i Zygmunt Niemczewski z Mosiny.
Pani Lewandowskiej, która walczyła o zdrowie córki udało się przekonać Niemców, żeby pozwolili im jechać dalej do Warszawy.
Pięć lat przeżyli w Warszawie, pracując i mieszkając u rodziny. Wrócili w marcu 1945 roku.
Dom w Puszczykówku zastali pusty, splądrowany, Niemcy już uciekli.
– Wydawało nam się, że wrócimy do domu a ojciec będzie na nas czekał… Minęło pięć lat i wie pani, co pamiętam? Jak wysiedliśmy z pociągu na peronie i poczułam zapach tych pól, kiedy ozimina jest już zielona, a my powozem jedziemy z ojcem do Mosiny na Rezurekcję…
Komuna to druga, ponura historia
– Komuniści zamknęli warsztat i wszystko przejęli, mama była ekspedientką we własnym sklepie, tu w tej części domu urządzili pocztę. Po 30 latach zostawili nam dosłownie ruinę… Odzyskaliśmy to wszystko po 1989 roku. Mama zmarła w 1975 roku.
Elżbieta Bylczyńska