Zbyszek
Leży dwadzieścia osiem lat. Miał piętnaście lat, kiedy podczas wycieczki szkolnej zdarzył się wypadek. Drzewo, pod którym stał z kolegami runęło na ziemię. Był to stary, przegniły i zmurszały świerk, wspinał się po nim jeden z kolegów, kiedy nagle drzewo zaczęło pękać. Spadły trzy kloce, przed dwoma Zbyszek uskoczył. Trzeci złamał mu kręgosłup.
– Długo później rozmyślałem, jak to się stało, że to drzewo mnie uderzyło, mówi. – Kolega tłumaczył, że mnie popchnął po to, żeby ten trzeci kawałek mnie nie trafił. Ale może uniknąłbym nieszczęścia, gdyby w ogóle nie próbował mnie ratować?
Pokój Zbyszka znajduje się na dole niewielkiego, rodzinnego domu w Kołobrzegu, ma okno wychodzące na ogród. Widać przez nie gałęzie kwitnących drzew w promieniach słońca. Jedną ścianę pokoju zajmują półki z książkami. Po przeciwnej stronie stoi łóżko, mały stolik i dwa fotele. Do ściany przy łóżku przymocowana jest półka z komputerem ustawionym tak, żeby Zbyszek mógł widzieć ekran monitora. Klawiaturę umieszczono na wysokości jego lewego ramienia. Rodzice Zbyszka są już na emeryturze, siostra Aneta jest nauczycielką, brat Piotr mieszka w północnej Polsce.
Mama Zbyszka, jak zawsze, z radością wita gości syna, powoli wchodzi do pokoju. Kilka miesięcy temu złamała nogę.
– Nie było to proste złamanie, dlatego jestem taka niesprawna, uśmiecha się, siadając na brzegu łóżka.
Aneta wnosi tacę ze słodyczami, filiżankami i dzbankiem herbaty. Zbyszek twierdzi, że siostra piecze najlepszy na świecie piernik z orzechami. Teraz tylko ona pomaga bratu i zajmuje się domem. Tata choruje na serce, jest po zabiegu, ma wszczepionych sześć bypasów.
Zdarzenie sprzed dwudziestu ośmiu lat zmieniło życie całej rodziny. Piotr urodził się po wypadku Zbyszka, nigdy nie widział brata chodzącego.
– Staram się nie rozmawiać o swojej chorobie ze zdrowymi, mówi Zbyszek, nigdy tego nie robię, paraliż nie wpędził mnie w świat ludzi chorych. Choroba mnie nie powaliła.
Wtedy, przed laty chodził do pierwszej klasy Technikum Leśnego w Warcinie. Po wypadku przewieziono go na kilka dni do szpitala w Słupsku, gdzie lekarze nie mieli nadziei na uratowanie mu życia. Rodzice Zbyszka poruszyli niebo i ziemię, żeby go ratować; trafił do kliniki w Poznaniu na ul. Przybyszewskiego. Tam był operowany. Na skutek złamania kręgosłupa w odcinku szyjnym doszło do uszkodzenia rdzenia kręgowego.
– Stopień paraliżu zależy od wysokości złamania, mówi Zbyszek, paraliż następuje poniżej złamania, np. jeśli ktoś ma uszkodzony kręgosłup w odcinku lędźwiowym, to ma sparaliżowane nogi, ale sprawne ręce. Miałem wysokie złamanie, pękł pierwszy krąg – atlas, który obraca czaszką. Takie złamanie daje ciężkie porażenia, najczęściej bywa przyczyną śmierci.
W tym czasie statystyki wykazywały, że na sto przypadków tylko dwa dożywały jednego roku, nie bardzo wierzono w sens rehabilitacji ludzi z takimi obrażeniami. Jednakże profesor Kazimiera Milanowska z Kliniki Akademii Medycznej w Poznaniu wierzyła od początku w sens rehabilitacji Zbyszka. Kilka miesięcy przeleżał pod aparatem tlenowym, który za niego oddychał, potem zaczął ćwiczyć oddech, żeby mówić.
– Bardzo długo nie mówiłem, wyjaśnia. Dmuchałem w piórka, baloniki. Zacząłem od urywanych zdań, niepełnych wyrazów i bardzo cicho, bo do tego potrzebne jest w płucach powietrze i sprawne mięśnie układu oddechowego, a mój doznał ciężkiego porażenia. Byłem sparaliżowany.
Minęły trzy lata zanim narządy wewnętrzne zaczęły pracować. Dopiero wówczas lekarze i rodzina nabrali pewności, że będzie żył. Zaczęła się ciężka, żmudna praca, wielogodzinne ćwiczenia każdego ruchu rąk i nóg. Przeszło rok trwało przyzwyczajanie przy pomocy stołów pionizacyjnych ciała Zbyszka do pozycji pionowej.
– Siadanie w fotelu dopiero po dwudziestu trzech latach przestało mnie rujnować fizycznie, wyjaśnia. Potrzebowałem sześciu godzin, aby dojść do siebie po godzinnym siedzeniu.
Przez wiele lat rehabilitacja była treścią jego życia, pozwoliła na podjęcie nauki, którą przyswajał pamięciowo, nauczyciele przychodzili do domu.
Pisać nauczył się trzymając pióro między kciukiem i zaciśniętymi palcami. Miał niesprawne ręce, ale pisał dobrze, ludzi to zastanawiało i zadziwiało. Lubił rysować i malować. Bardzo często tematem jego rysunków były drzewa. Adresatem większości prac Zbyszka była jego ukochana siostra Aneta. Kiedy otrzymał komputer ołówkiem naciskał przyciski klawiatury.
-Komputer stworzył mi nowe możliwości, przyznaje, – ale przez to zatraciłem umiejętność pisania, porzuciłem pióro.
Skończył szkołę, robił grafiki komputerowe, malował. Wysyłał swoje projekty do firm nie przyznając się, że jest niepełnosprawny. Nikt zresztą nigdy się tego nie domyślił.
– Ale to i tak połowa istoty mojej choroby, blady cień rzeczywistości… Trudno to przełożyć na słowa. Mimo to nie stetryczałem, uśmiecha się, – cierpieć trzeba z godnością. Gorycz, płacz, humory zrażają otoczenie, gdybym się im poddał, byłbym bezwartościowy.
Spośród przyjaciół z lat dzieciństwa tylko jednej koleżanki nie wystraszyła jego choroba. Ewa odwiedzała go przez wszystkie lata, wrosła w tą rodzinę. Poznali się, wspomina Zbyszek, w piaskownicy. Zawsze potrafiła go rozbawić. Do dzisiaj mają ze sobą wspaniały kontakt. Od szesnastu lat Ewa mieszka w Danii, ale zawsze, kiedy przyjeżdża do Polski, Zbyszek jest pierwszym przyjacielem, którego odwiedza.
– Żal mi, że wyjechała tak daleko, siłą rzeczy kontakt jest rzadszy niż wtedy, kiedy jeszcze mieszkała tutaj.
Jednak dla Zbyszka najważniejsza, najświętsza jest rodzina, rodzice – ich wiara, praca i cierpienie.
– Wszyscy widzą mnie, ale stukrotnie ciężej jest nieść ten krzyż rodzicom. Kiedyś widziałem plakat, a na nim dwie dłonie przybite jednym gwoździem do krzyża. Przedstawiał dłoń Chrystusa, a na niej czyjąś dłoń przyłożoną i przybitą. Patrzyłem z zazdrością, gdybym sam mógł coś takiego stworzyć… Tą drugą dłonią przyłożoną dobrowolnie byłaby dłoń mojej matki i ojca. Tak to rozumiem, los Chrystusa był Jego przeznaczeniem, ale dłoń mojej mamy i taty to dłoń, która dała się przybić tym samym gwoździem dobrowolnie, bez przeznaczenia.
Przed czterema laty oboje z mamą zachorowali na załamanie nerwowe. Lekarze dziwili się, że choroba wystąpiła tak późno. Była wynikiem wieloletniego stresu.
Zbyszek uważa, że ma wyjątkową rodzinę, mocno zżytą wewnętrznie, jego silnego związku z mamą nie można rozpatrywać oddzielnie, przez wiele lat oboje musieli walczyć razem, żyć niejako w szoku.
-To ja pociągnąłem mamę w chorobę, mówi.
– Zachorowałem w najlepszym momencie, kiedy byłem spokojny, zrelaksowany, po pobycie w Cieplicach Zdroju. Dopadło mnie jednego dnia. Wpadliśmy z mamą jak w otchłań. W tej chorobie trzeba ciężko cierpieć. Dopiero po miesiącu lekarz może stwierdzić, czy lekarstwa są trafione, a jest ich całe mnóstwo. Jestem szczęśliwy, że w końcu z tego wychodzimy. Pomimo mojego stanu to było najcięższe doświadczenie, nieustanny atak, nie wiedziałem, kiedy się dzień zaczyna, a kiedy noc.
Podczas załamania Zbyszek doznał zaburzeń wzroku. Przez kilka lat nie mógł czytać. Powoli zaczyna widzieć lepiej, pomału też wraca do codziennych zajęć i pracy przy komputerze. Wszystko, co osiągnął rozkłada się na długie lata. Na co dzień stara się być w miarę samodzielny. Telewizor i radio uruchamia dmuchając w wężyk wiszący nad łóżkiem. Osiągnięcia współczesnej nauki mogłyby być dla niego nadzieją. Kontrowersyjne badania nad komórkami macierzystymi, które w drodze ewolucji rozwijają się w poszczególne organy dla ludzi takich, jak on są w tej chwili nadzieją jedyną.
W ostatnich latach z powodu reformy służby zdrowia Zbyszek stracił możliwość wyjazdów na rehabilitację do sanatoriów w innych miastach uzdrowiskowych Polski. Zmiana klimatu, otoczenia, ludzi była jakąś alternatywą dla szpitalnego korytarza.
– Ściska mnie w żołądku na widok szpitala, nawet na filmie, śmieje się Zbyszek.
Tymczasem tylko ta forma rehabilitacji jest dla niego dostępna.
Żyje we własnym rytmie ze swoją rodziną, której problemy codziennego życia, jak większości polskich rodzin także nie omijają.
Czy się boi?
Tak, ale nie o siebie. Nie bać się to brak charakteru, uważa, każdy się czegoś boi. Jego recepta na życie to myśl Ignacego Loyoli: w życiu należy modlić się tak, jakby wszystko zależało od Boga, a działać tak, jakby wszystko zależało od nas.
Elżbieta Bylczyńska