Myślałem, że będzie to sam piasek, wielbłądy i wielki upał
Pochodzi z Mosiny, tutaj także urodzili się jego rodzice. Rodzinne miasto opuścił 30 lat temu. Powraca czasami z serca czarnej upalnej Afryki – Botswany.
Jego brat Leszek Marciniak, śpiewający w zespole Affabre Concinui, opowiadał mi już o nim dwa lata temu podczas wywiadu dla naszej gazety. Niedawno zadzwoniła do mnie Bronia Dawidziuk, prezes naszego chóru i powiedziała:
– W Mosinie na wakacjach jest ks. Marek Marciniak, porozmawiaj z nim, to niezwykły człowiek…
Spotkaliśmy się w domu rodzinnym państwa Marciniaków, przy ul. Targowej. Po czterech godzinach wywiad trzeba było przerwać. Stygł przygotowany przez panią Marciniakową obiad. Ale ks. Marek ze śmiechem opowiadał dalej, ubarwiając niezwykłą historię pięknymi zdjęciami z Afryki.. Jest znakomitym fotografikiem. Opowieściom nie było końca. Wywiad ciągle niedokończony. I pewno nigdy nie będzie, bo ks. Marek jest gotowy utrzymywać kontakt z nami na bieżąco z Afryki! Będzie naszym korespondentem.
Nim został misjonarzem, zaczął studiować medycynę
Wcześniej jednak pomagał bratu – Leszkowi w przygotowaniu na studia muzyczne. Ks. Marek ukończył ognisko muzyczne w Mosinie.
– Kiedy brat zdawał na studia, ja byłem już na medycynie – opowiada. – Nie dostałem się jednak za pierwszym razem, dlatego, by lepiej poznać przyszły fach i dostać dodatkowe punkty, poszedłem do pracy w pogotowiu ratunkowym w Poznaniu. W drugim podejściu marzenia spełniły się. Studiowałem jednak tylko rok. Postanowiłem pójść inną drogą.
Wizja dalszego życia pochodziła z czasu pracy w pogotowiu. Marek Marciniak wiedział, czego brakuje naszej służbie zdrowia. Bardzo często ludzie dziękowali mu po jakiejś akcji ratunkowej, twierdząc, że pierwszy raz spotkali się z tak dobrym traktowaniem.
– Starsi ludzie, którzy leczyli się w szpitalu i których musieliśmy transportować, dziękowali za dobre podejście…Udało mi się okazać im trochę serca i reakcję było widać. Choroba tych ludzi była nie tylko cierpieniem fizycznym, nie tylko ciało było chore.
Czy można stwierdzić – szkoda, że Marek Marciniak nie został lekarzem?
– Nie wiem, śmieje się ks. Marek.
Ale z pewnością wybrałbym inne rozwiązanie, gdyby w tamtych czasach można było studiować dwa kierunki. Tak się jednak nie stało i później, po roku studiów zrezygnowałem z medycyny.
Powołanie do służby Bogu to nie było olśnienie, ani jeden moment
– Nigdy chyba nie jest tak, że jest to moment. To jest coś, co dojrzewa długi czas. Już w szkole średniej myślałem o pewnych sprawach… Chciałem jednak, żeby ta decyzja była bardziej dojrzała, dlatego zacząłem od medycyny. Poza tym miałem takie wyobrażenie – pójście do seminarium byłoby drogą na skróty, łatwizną. Chciałem sobie udowodnić, że mógłbym robić coś innego w życiu, że np. potrafię dostać się na medycynę, pomimo niezwykle trudnych egzaminów i warunków werbowania na ten kierunek w czasach komunistycznego ustroju.
Po zrezygnowaniu z medycyny pojawił się jeszcze jeden problem – wybór konkretnej drogi kapłańskiej. Możliwości były różne, choć zawsze mnie korciły misje (wiedziałem o Werbistach – Zgromadzeniu Misyjnym w Polsce, przez znajomych miałem już wcześniej z nimi kontakt).
Pojechał w góry, żeby podjąć decyzję
– To była niesamowita historia. Jechałem z nastawieniem, że tam dokonam wyboru. Najpierw jednak odebrałem papiery z uczelni. Zrobiłem to w trochę wariacki sposób i w dziekanacie patrzyli na mnie ze zdziwieniem, ponieważ nikt normalny z medycyny nie ucieka. A ja zrezygnowałem nie mając nawet pewności, czy dostanę się do seminarium.
W Krakowie, na dworcu spotkał ludzi, których znał z ruchu oazowego. Poprosili go o pomoc w prowadzeniu grupy młodzieży. I zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pewna dziewczyna niespodziewanie obdarowała go wymownym obrazkiem – zapłakana twarz murzyńskiego dziecka i wydrukowane słowa:
„Nikt nie ma prawa być szczęśliwym w oderwaniu od innych”
– W rogu były litery SVD – skrót Werbistów. Zastanowiło mnie, dlaczego dziewczyna, która widzi mnie pierwszy raz przynosi mi ten obrazek…
Kilka dni później poszedł ze swoją grupą w góry do pewnej starej pustelniczki.
– Była znana ze swej starczej mądrości, słynęła z dobrych rad i pouczeń, garnęli się do niej młodzi ludzie. Jak tylko tam zaszedłem, powiedziałem jej, że chciałbym z nią porozmawiać. Ale babcia wykręciła się brakiem czasu i poszła sobie. Na odchodne rzuciła – idź do kaplicy i módl się. Upływały godziny. Dziwiłem się, że nie wraca do mnie, zaczynało się robić późno, zmierzchało. Wyglądało na to, że nie skorzystam z porady. Tymczasem babcia coś kombinowała. Weszła do kaplicy, pomajstrowała przy drzwiach i wyszła. Dziwne to mi się wydało. Wychodząc zauważyłem na drzwiach plakaty misyjne z cytatami werbistów SVD – Societas Verbi Divini, czyli Zgromadzenie Słowa Bożego. To mnie uderzyło – babcia uciekła, zostawiając na drzwiach te obrazki. Pamiętałem, że wchodząc do kaplicy na drzwiach nic nie wisiało.
Tylko tyle zrobiła dla mnie. Schodząc na dół wiedziałem już, co będę w życiu robił. Zdecydowałem się na Werbistów.
Okazało się, że na tym samym obozie oazowym był Janusz Różalski z Poznania, który także wybrał to samo misyjne zgromadzenie. Razem poszliśmy do seminarium, rozpoczynając od nowicjatu w Chludowie. Potem była filozofia w Nysie.
Od 1984 do 1989 roku studiował w Wiedniu. Zrobił magisterium z teologii – państwowe austriackie i kościelne. Stamtąd dostał skierowanie do Botswany, wcześniej jednak przez osiem miesięcy szlifował język angielski w Irlandii. Wyjazd do Botswany nastąpił w 1990 r.
Botswana – jakie miał o tym kraju wyobrażenie?
– Kiedy patrzysz na mapę widać przede wszystkim pustynię Kalahari. Myślałem, że będzie to sam piasek, wielbłądy i wielki upał. Okazało się, że jest tam największa oaza zieleni i wody w środku pustyni – słynna już dziś Delta Okavango. Większość kraju jest jednak pustynią. Przyroda w tym czasie wyglądała jak po wybuchu bomby atomowej – zewsząd sterczały wyschnięte szkielety drzew i krzewów. Brat misjonarz, który mnie wiózł na miejsce powiedział, że kiedy spadnie deszcz wszystko zmieni się nie do poznania. Nawet nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Po dwóch tygodniach zaczęło padać. Przez kilka dni lało jak z cebra, ściana wody z nieba. Przyroda w mgnieniu oka okryła się soczystą zielenią.
W wiosce i w domu misyjnym, w którym zamieszkałem nie było prądu i wody. To wielki problem, trzeba było niezwykle oszczędnie wodą gospodarować. Po umyciu nikt jej nie wylewał- podlewaliśmy ogródek. Dwa razy w tygodniu jeździłem ciężarówką 50 km i przywoziłem kilkaset litrów wody w baniakach dla nas i starszych mieszkańców wioski. Upał był ogromny, nieraz ponad 45 st. C.
A wiara w Boga, czy trafił ksiądz na „jałową” ziemię?
Afrykańczycy nie są ateistami. Dla nich niewidzialny świat duchowy jest oczywistością, choć rożnie się to przekłada lub nie przekłada na postępowanie w codziennym życiu. Generalnie jest naturalny głód Nadprzyrodzoności wśród nich. Żeby zrozumieć te bardzo skomplikowane sprawy trzeba zacząć od historii. Przed nami byli tam protestanci, którzy jeszcze za czasów Livingstona poczynili umowy z miejscowymi wodzami – zakazano wstępu do kraju katolikom. Dlatego Kościół przez długi czas nie był tam obecny. Dotyczy to nie tylko Botswany, ale całej południowej Afryki. Botswana była szczególnie trudnym miejscem, Jezuici nieraz przechodzili przez ten kraj, ale nic nie mogli zrobić i wędrowali dalej. Dopiero Niemcom, tuż przed Drugą Wojną Światową udało się utworzyć przyczółek – pierwszą misję – na granicy z RPA. Ponieważ był to protektorat brytyjski, po przegranej wojnie Niemcy nie mogli tam pozostać. Misję przejęli irlandzcy Pasjoniści. A protestanci po II Wojnie Światowej nie protestowali już przeciwko obecności Kościoła katolickiego. Powoli docierali do poszczególnych wiosek misjonarze katoliccy.
Kraj, który miał dobrego prezydenta
W 1966 r. Botswana uzyskała niepodległość, choć sam protektorat brytyjski był tutaj ewenementem.
– Ten kraj sam poprosił wcześniej Brytyjczyków o protektorat. Gdyby tego nie uczynił, dostałby się pod wpływy RPA lub Rodezji. Botswańczycy wybrali kolonializm brytyjski ze strachu przed tymi państwami. Wyszli na tym bardzo dobrze. Jeśli można mówić o pozytywnych stronach kolonializmu – to było właśnie to.
Po uzyskaniu niepodległości kraj, który posiadał już elity wykształcone przez Brytyjczyków miał lepsze możliwości rozwoju. Mógł sam eksploatować i przetwarzać swoje bogactwa naturalne, nic nie tracąc na sprzedaży. Pierwszy prezydent Botswany, wykształcony w Anglii i ożeniony z Angielką, co było skandalem dla jednych i drugich, był świetnym przywódcą. Nie przejmował się opiniami, Angielka Ruth okazała się dobrą żoną, dbającą o rozwój tego kraju. Prezydent nie zabiegał o bogactwa dla siebie, był szlachetnie urodzonym wodzem i chciał coś zrobić dla swojego państwa. Panowały wtedy wpływy protestantów. Seretse Khama – tak się nazywał – był mądrym człowiekiem i najlepszym prezydentem w historii Afryki, szkoda, że tak mało znanym. On wyprowadził Botswanę od zera do takiego poziomu, że nazywano ją nawet Szwajcarią Afryki. Rządził do 1980 roku, kiedy to umarł na raka. Drugi i trzeci prezydent kontynuowali to dzieło, a dzisiaj prezydentem Botswany jest Ian Khama, syn Seretse Khamy. Rządzi podobnie jak ojciec, choć już nie wszyscy to akceptują. Dzisiejsze globalno-medialne czasy to czas rozrabiania i działań różnych komunistycznych potworów. Komuna, pod płaszczem rozmaitych partii, ruchów ekologicznych i innych podnosi swój łeb i jest wszechobecna…
Kiedy Botswana startowała jako wolny kraj w 1966 roku miała tylko dwa kilometry utwardzonych dróg, powtarzam – dwa kilometry i była jednym z najbiedniejszych krajów. Dysponowała jedynie wykształconymi przez Anglików elitami. Była zarazem jednym z najszybciej rozwijających się krajów na świecie. Od takiego etapu, gdzie niektórzy tubylcy – analfabeci żyli jeszcze ze zbieractwa i łowiectwa, bez prądu i gdzie największym problem był dostęp do wody, doszła do poziomu, na którym stworzyła najlepiej funkcjonującą w Afryce demokrację, szkolnictwo, służbę zdrowia. Dziś ma znakomicie rozbudowany system banków i posiada największe po Kuwejcie rezerwy bankowe. To był jedyny kraj na świecie, który nie miał długów, pierwszą pożyczkę zaciągnął dopiero w ubiegłym roku.
Jakie jest tam życie teraz, jacy są ludzie, co jest w tej misji najważniejsze?
– W powiązaniu z tym, o czym mówiliśmy, rozwój gospodarczy miał swoje koszty, był tak szybki, nieraz za szybki, że przyniósł określone szkody społeczne. Nie można w jednej generacji przeskoczyć bezboleśnie z etapu zbieractwa i łowiectwa do ery komputerów. Był to szok. Dzieci analfabetów poszły do szkoły i otrzymały od razu edukację na wysokim poziomie, niektóre skończyły uniwersytety. W jednym pokoleniu rodzice żyli ze zbieractwa i łowiectwa, a dzieci znalazły się na szczycie rozwoju gospodarczego i dostały się do elit. To powodowało i nadal powoduje problemy społeczne, rodzinne; dzieci często wstydzą się rodziców i uciekają do miast, nie chcąc mieć z nimi nic wspólnego. A miasta Botswany to prawdziwy Zachód, inny świat – choć często otoczony biedą slumsów. Żeby więc mówić o ludziach, trzeba widzieć tło niesamowitego rozwoju, kiedy nagle załamują się tradycyjne wartości, pękają wszystkie tabu. Wszechobecna staje się kultura Coca Coli i Hollywood. To uderzyło w głównie w rodziny, załamała się instytucja małżeństwa. Podobnie zresztą jak na całym świecie. Z tym, że w Botswanie jest to chyba bardziej drastyczna sytuacja. Przykro, że kraj, który odniósł taki sukces gospodarczy, dławi się teraz swoim rozwojem.
Zresztą, całe południe Afryki jest dotknięte totalnym liberalizmem i moralnym relatywizmem. Ale komuś na tym specjalnie zależy, jest mnóstwo organizacji, które pompują w te kraje pieniądze przeznaczone na deprawację i niszczenie duchowości człowieka, m.in. ruch New Age czy lobby międzynarodowe gejowsko-lesbijskie.
Najgorszym skutkiem – i jest to najlepsza ilustracja tego problemu na skalę światową – jest zachorowalność na AIDS. Właśnie w Botswanie odnotowano największą na świecie liczbę procentową zarażonych i chorych. Przez długi czas kraj ten zajmował pierwsze miejsce na tej niechlubnej liście. Kasane – miasto, w którym ks. Marek obecnie pracuje ma najwyższy procent zarażenia HIV na świecie. Problemy są tam wyraźniejsze ze względu na niezwykłe tło historyczne i gwałtowny przeskok do współczesności, i (dla niektórych) dobrobytu. Łatwo manipulować ludźmi szybko upojonymi materialistycznym hedonizmem i podzielonych tysiącami pseudo-chrześcijańskich czy synkretycznych sekt. Ale i u nas zaczyna się to samo. Jest to tylko zjawisko bardziej zawoalowane i spowolnione, bo mamy swoje korzenie i kulturę – nasz hamulec i zabezpieczenie…
Jaki jest sens pracy w Botswanie?
– Jest to kraj wielkich kontrastów, strasznej biedy i bogactwa, ogromnego sukcesu i katastrofy zarazem. Życie ludzkie spłycono, aborcję uczyniono wyrazem nowoczesności. Przeniesiono wszystkie najgorsze wzorce zachodniego świata, bo tam jest podatny grunt, ludzie łatwiej to „kupują”. Wcześniej był to komunizm, socjalizm, dzisiaj nazywa się: nowoczesność i globalizm, eko…coś tam – izm…
Praca misjonarzy to często praca socjalna, walka ze skutkami przemian – opieka nad sierotami, rozbitymi rodzinami – 80 proc. dzieci nie zna ojców. Taka jest rola misji z jednej strony, oczywiście oprócz najważniejszego – krzewienia Ewangelii Chrystusa. Warto starać się wyciągnąć wnioski z tej najnowszej historii, szukać, a może i znaleźć odpowiedź na pytanie, co stanie się, jeśli zniszczy się swoją narodową kulturę i tradycję? I wiarę w Boga. I znaczenie Dekalogu.