Budapeszt w trzech krokach
Sztuka podróżowania to nie zasobny w gotówkę portfel, ale głowa pełna pomysłów. Liczy się skłonność do podejmowania ryzyka i ciekawość, co przyniesie los. Ważne jest również towarzystwo, z którym przyjdzie nam odkrywać nieznane. Niezbędny jest też czas, chęci i fantazja. A gdy już się człowiek rozlubuje w takim podróżowaniu, to ani żadnych przeszkód, ani końca nie widać. Szczególnie, gdy wszystko jest tanie: latanie, nocowanie, zwiedzanie…
Budapeszt
Krok 1: Planowanie
Do sprawdzonego już znacznie wcześniej duetu: Karoliny Czeskiej i Kornelii Kubiczak, dołączyła z sąsiedniej gminy Buk Magdalena Plewa. Karolina pasjonuje się fotografią, a Magda i ja jesteśmy studentkami Turystyki i Rekreacji. Mamy zatem poważne powody usprawiedliwiające naszą ciągłą nieobecność w domu…
Pretekstem do odwiedzenia stolicy Węgier była nabyta mapa. Na wcześniejszym wyjeździe się nie przydała, zatem żal nam było, by się zmarnowała. Zaledwie pół godzinna rozmowa w mosińskim parku wystarczyła, żeby zrobić zarys kolejnej wyprawy. Dwa dni później byłyśmy już w posiadaniu biletów lotniczych do Budapesztu (58 złotych w dwie strony!). Pozostało tylko czekać do wyjazdu i odpowiednio się przygotować poprzez ustalenie jakiegoś wstępnego planu całego tygodnia, znalezienie zakwaterowania w niskiej (studenckiej) cenie, oraz zaznajomienie się z kulturą i historią.
Okazało się, że wyjazd ten będzie całkiem wygodny i przewidywalny: do celu lecimy samolotem, a nocujemy w centrum miasta w hotelu. Hm, czegoś tu brakuje… Zaskoczenia! „Skoro jesteśmy tutaj na pięć dni, to może któregoś ranka pojechałybyśmy nad Balaton, największe jezioro Węgier? Oczywiście autostopem!” Przecież to ostatnio nasza ulubiona forma podróżowania! Cel ten udało się zrealizować bezproblemowo. Poznałyśmy Kalifornijczyka, czy też Austriaka, który był nam przewodnikiem zarówno w trasie, jak i w mieście.
Krok 2: jak się dogadać?
Ktoś musiał wziąć na swoje barki zadanie poznania chociaż kilku słów po węgiersku. Kto jak nie główny fotograf wyprawy?
Gdy obcokrajowiec odwiedzający dalekie ziemie opanuje choć parę słów w miejscowym języku, zawsze sprawia to tubylcom niemałą radość i zdobywa ich przychylność. Z tego tytułu powzięłam zamiar przyswojenia sobie kilku podstawowych węgierskich zwrotów. Język ten okazał się jednak tak niepodobny do wszystkiego, z czym się kiedykolwiek zetknęłam, tak skrajnie dziwaczny i nie dający się okiełznać słowiańskim umysłem, że porzuciłam myśl o kilku zwrotach – zapragnęłam pewnego dnia osiągnąć w nim płynność.
Naukę rozpoczęłam miesiąc przed wyjazdem do Budapesztu. To oczywiście bardzo mało, ale, ku mojemu zdziwieniu, w pewnych sytuacjach wystarczyło, żeby, nazwijmy to nieco na wyrost, „się dogadać”. Kilkakrotnie powiedziano mi nawet, że bardzo dobrze mówię po węgiersku, ale tu moim rozmówcom chodziło zapewne o wymowę, na opanowanie której poświęciłam sporo czasu i energii. Muszę nadmienić, że jest to sprawa dość kluczowa – wymowa właśnie. Węgrzy mają w swojej ojczystej mowie wiele dźwięków zupełnie nam obcych, zwłaszcza w sferze samogłosek. Polecam jednak przyłożyć się do tej kwestii, gdyż po przyswojeniu sobie znaczenia wszystkich kropek, kresek i zlepka podobnego do naszego „dź” nieodparte wrażenie kosmiczności tego języka zmniejsza się o połowę. Nie znika chyba nigdy – mam nadzieję.
Pomijając wszystkie „proszę”, „dziękuję”, „dzień dobry” i „Polak, Węgier, dwa bratanki”, zwrotem, który mi osobiście przydał się najbardziej było stwierdzenie „bardzo smaczne”. Wywołałam nim wiele uśmiechów i zaskarbiłam sobie wiele sympatii. Jak to się mówi po ichnemu? „Nagyon finom”. Całkiem nietrudne, jedno tylko wyjaśnienie: moment „gy” oznacza właśnie to niby nasze „dź”, wymawiane bardziej jak „dj”, jeden dźwięk. Fonetycznie można by to zapisać „nodjon finom” (ich zwykłe „a” jest bliższe naszemu „o”). I proszę bardzo, uśmiechamy się do kelnera czy do pani w przydrożnej budce z lodami i tymi dwoma słowami wywołujemy niemałą radość. Tym bardziej, że język to niepopularny, turyści rzadko podejmują się takiego wysiłku. Madziarzy docenią z pewnością.
No bo w końcu Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát! Tak, „Lengyel” to „Polak”. Wpadłby ktoś na to? Dlatego warto paru słów się nauczyć – bez tego turysta wśród węgierskich napisów czuje się niemal jak wśród azjatyckich „krzaczków”.
Krok 3: Zwiedzanie
Widok węgierskiego Parlamentu chyba nikomu, interesującemu się choć odrobinę turystyką, nie jest obcy. Malowniczo położony nad samym brzegiem Dunaju po Peszteńskiej stronie miasta doskonale prezentuje się podziwiany z przeciwległego brzegu ze wzgórza Gellert. Wzgórza z ukrytą w środku kaplicą skalną oraz górującą nad miastem statuą wolności, pozwala dostrzec charakterystyczne budowle i inne atrakcje tego ogromnego miasta. W oddali widać zielone płuca, a zarazem mekkę rekreacyjną dla miłośników sportu i pikników – wyspę Małgorzaty. Ukojeniem dla nóg podczas intensywnego zwiedzania mogą być liczne mniejsze i większe parki czy fontanny, które stanowią wybawienie w czasie upalnych dni, których tam nie brakuje.
Co jeszcze wyróżnia stolicę Węgier? Z pewnością druga co do wielkości na świecie synagoga żydowska oraz również powalający wielkością kościół św. Stefana – patrona kraju.
Komu w smak wyraziste i ostre smaki ten koniecznie musi spróbować tradycyjnych węgierskich dań. Chyba najbardziej znaną jest leczo. Niemniej znana jest zupa gulaszowa. Na szczęście w pubie „For Sale Pub”, który szczerze możemy polecić, sąsiadującym przez ulicę z Główną Halą Targową do dań podawane jest pieczywo, które skutecznie ratuje z wewnętrznego pożaru wywołanego ostrrrymi przyprawami węgierskimi.
Po tygodniu wróciłyśmy wypoczęte, zadowolone z kolejnej przygody, zaznajomione z Węgierską kulturą, a nasze portfele były lżejsze o zaledwie 400 zł. A w głowie już trwały przygotowania do kolejnego wyjazdu…
Karolina Czeska, Kornelia Kubiczak, Magdalena Plewa
Wasze komentarze (1)