Budka Suflera „Cień wielkiej góry”
Pierwsza płyta Budki Suflera jest uważana za jeden z najważniejszych debiutów na polskiej scenie rockowej. Rzeczywiście, nagrany w 1975 roku album niósł ze sobą mnóstwo świeżego powiewu, otwartości na ówczesne nowinki muzyczne. Jest to bardzo imponujące dzieło, wspaniała uczta dla fana muzyki progresywnej, lubującego się w epickich klimatach.
Tą klasyczną płytę zacząłem odkrywać, gdy pewnego razu w radio usłyszałem jej fragment. Wtedy właśnie przypomniało mi się, w jakich superlatywach płyta ta jest opisywana przez krytyków muzycznych. Początkowo nie porywała, ponieważ jest to album, który wymaga czasu, by odkryć tkwiący w nim urok. Po kilku przesłuchaniach jednak dostrzec można mnóstwo ukrytych smaczków, niedostrzegalnych, subtelnych ozdobników i ukrytych treści.
Na samym początku albumu witają nas swoim delikatnym śpiewem Alibabki. Otwierająca debiut Budki Suflera kompozycja tytułowa poświęcona jest pamięci dwóch zmarłych himalaistów, Zbigniewa Stepki i Andrzeja Grzązki. Cóż można powiedzieć – kompozycja iście epicka, z wielkim rozmachem, przytłaczająca swoim patosem. Do dziś jest jednym z najbardziej znanych utworów zespołu. „Lubię ten stary obraz” rozpoczyna się delikatnymi partiami gitary, wprowadzając błogi nastrój. Do czasu. Po chwili kompozycja drastycznie zmienia swój charakter – perkusyjna szarża, przyspieszenie, mocny gitarowy riff. Ileż w tym utworze się dzieje! Co chwile zmiana nastrojów, pełno instrumentalnych wygibasów, wszystko puszczone na muzyczny żywioł. Po prostu esencja rocka progresywnego w porywającej odsłonie. Później następuje krótki, hardrockowy przerywnik – „Samotny nocą”, który swoim tytułem nawiązuje do tematu kolejnej kompozycji „Jest taki samotny dom”. Pieśń iście wciągająca, rzec można. Opowiada o samotnym, nawiedzonym dworze. Trwa burza, drzwi trzaskają, nagle zapalają się świece i pojawia się tajemnicza biała pani „w brylantowej mgle”. Aż ciarki przechodzą. Później jednak nastrój się zmienia – do akcji wkraczają Alibabki, by swoimi anielskimi wokalami zapewnić, że „po nocy przychodzi dzień, po burzy spokój”. Bardzo dużo się dzieje w tej pięciominutowej kompozycji.
Mówiąc o długości utworów, warto wspomnieć o monumentalnym finale, dwudziestominutowej suicie „Szalony koń”. Futurystyczne zagrywki na klawiszach, wyraźne podzielone na części tematy muzyczne i wokalnie. Kompozycja, która na długo zapada w pamięć. Mimo, iż zdecydowanie wyróżnia się spośród pięciu kompozycji zawartych na krążku, to trudno powiedzieć, by przysłaniała całość. Nawiązuje bowiem swoją tajemniczością i liryką do pozostałych utworów. Wspaniała przygoda dla każdego, kto lubi takie muzyczne „tasiemce”.
Po czterdziestu minutach album się kończy. Mimo, iż swoją nie do końca dopracowaną produkcją nie zachwyca, to zdecydowanie nadrabia potencjałem twórczym zespołu. Zewsząd wylewają się nieodgadnione treści, które mają swoje drugie dno. Muzyczne tematy i literackie opowieści można by rozwinąć, tworząc z nich kolejne płyty. Tak jak wcześniej wspomniałem – album zyskuje dopiero, gdy po paru wysłuchaniach zdystansujemy się od niego. Pozwala to odkryć całe multum muzycznych i wokalnych treści. Sztandarowe dzieło polskiego rocka progresywnego.