Centrum wędkarstwa
W poszukiwaniu innych, nieznanych nam miejsc sprawdzonym i pomocnym sposobem okazuje się być Internet. Czasami jednak z różnych względów nasze oczekiwania nie są w pełni zaspokajane. Tak też było w tym przypadku, który niniejszym opisuję.
Duży, zachęcający napis „centrum wędkarstwa” gdzieś w środku Polski. Celowo nie podaję nazwy. Na zdjęciach strony internetowej szczupaki po półtora metra, liny po osiem kilogramów itd. Pomyślałem sobie: „o ho! Tam to nawet uklejki półkilowe się zdarzają.” Jedziemy. W odstępie zaledwie kilkunastu godzin zjechało się parę osób z różnych stron kraju. Czyli rzec by można – początek turnusu.
Gospodarz obiektu (jak się później okazało, jezioro miało niecały hektar – no taka większa kałuża) bardzo troskliwie rozlokował wszystkich na stanowiskach. Niektóre z nich śmiało by można nazwać pomostami. Na naszym największym, cała piątka siedziała wygodnie, zaś na przykład obok, jak na pomościk wszedł ktoś drugi, to co najmniej o pół wędkarza było za dużo. Mniejsza o szczegóły. Wszyscy zarzucili po jednym zestawie i zrobiło się małe zagęszczenie, ale nie przesadzajmy. Zanęcaliśmy początkowo nieufnie, bliżej siebie, aby nie wchodzić w paradę sąsiadom. Na łowisku cisza, słońce świeci, żyć nie umierać, ale spławiki jakby w gipsie zanurzone. Na drugi dzień z rana każdy przyniósł jeszcze jeden zestaw. I słusznie, skoro można. W końcu przyjechaliśmy na duże ryby. Wszyscy zarzucili po dwa zestawy i zrobiło się trochę ciaśniej, no ale nie przesadzajmy. Poszła bateria zanęty kolejno z każdego stanowiska. Rano, przed południem, w południe, po południu, przed obiadem nie, ale po obiedzie kilka razy, aż do zmroku. Spławiki ożywiały się tylko wtedy, gdy koło nich zanęcaliśmy. A tak, cisza, spokój, słońce świeci, żyć nie umierać. Na trzeci dzień, co zresztą się można było spodziewać, każdy prawie przyniósł po trzecim zestawie. Na kukurydzę, na czerwonego i na coś jeszcze tajemniczego. W momencie, gdy wszyscy zarzucili prawie po trzy zestawy jednocześnie, zrobiło się groźnie. Co prawda niby z daleka do siebie „dzień dobry”, „a dobry, dobry”, ale napięcie stawało się powoli nieznośne. Bo trzeba pilnować swoich trzech spławików. Oczy nam na wierzch wychodziły, normalnie raz na prawo patrzysz, raz na lewo, raz bliżej, raz dalej, znowu na ten pierwszy z kukurydzą, to znowu na ten z robakiem. A tutaj nic. Ani mru mru. Cisza, spokój, słońce świeci, no żyć nie umierać. Raz po raz pomiędzy swoimi razami patrzeć trzeba było, ale tak ukradkiem, co u sąsiadów. A u nich też, ani mru mru. No to znowu baterię zanęty w wodę, łubudu, łubudu, niczym z katiuszy seriami. Minął ranek, południe i wieczór. Na czwarty dzień okazało się, że na całe szczęście nie mieliśmy więcej zestawów, bo groziło to klęską ekologiczną. Po zarzuceniu wszystkich zestawów nawet mi się podobała taka ogromna pajęczyna, która powstawała nad wodą. Jednak atmosfera gęstniała, napięcie stawało się nieznośne. Wystarczyło, żeby ktoś gwałtownie zamachnął się na komara, a cała reszta zrywała się po podbieraki. Kto nigdy z wędką nie siedział nad wodą, ten tego nie zrozumie. Cały czas zero brania.
Nad naszymi głowami krążyły sobie spokojnie dwa gołębie, czyli na oko para. Normalny wędkarz takiego obiektu przyrodniczego nie zauważa, bo to ma pierze i nie pływa w wodzie. Brrr. Usiadły raz na daszku naszego pomostu, znowu na gałązkę trochę dalej, a to na drzewie obok, a to gdzieś na chwilę pofrunęły dalej. W pewnym momencie tych swoich zabaw jeden z nich spikował tak nisko nad wodę, że zahaczył najpierw o jeden z zestawów, później o drugi i tak kolejno o następne. Zaplątał się w te żyłki niczym w sieć rybacką. Na pomostach zapanowało gwałtowne ożywienie, bo nie dość, że kompletnie nie dało się łowić, to jeszcze biedna sierotka gołąb zaczął się topić.
Tak lekko po lewej naszej stronie na pomoście siedział sam, jak to go nazwaliśmy, Rychu Wiertara, bo ciągle się wiercił. Wszyscy, jak jeden mąż, próbowaliśmy zwijać swoje zestawy czym prędzej. Jednak nie można było niektórych rozłączyć, tak się splątały. Rychu zaś skoczył jak oparzony i pobiegł na plażę, gdzie były łodzie i szybko wiosłując skierował się ku tej katastrofie. Cała reszta stała i okrzykami pomagała jemu dotrzeć na miejsce. Zadanie nie było proste, wszak należy pamiętać, że łódź to nie motorówka, a tutaj trzeba wiosłować w trybie awaryjno – ratunkowym. Topielca gołębia ratowało to, że zawisł właściwie na tych żyłkach, spławikach i przelotach tuż nad powierzchnią wody. Próbował się sam wyzwolić machając zawzięcie skrzydełkami. Sytuacja z każdą minutą, ba, z każdą sekundą robiła się coraz bardziej dramatyczna. Rychu, co widać było gołym okiem, miał pojęcie praktyczne o tym, jak poruszać się łodzią, wszak pamiętajmy, że płynął cały czas tyłem do przodu, nabierając prędkości. Wreszcie, będąc na tyle blisko, przerwał wiosłowanie i niczym ślizgacz wodny wpadł w sam środek tego nieszczęścia. Był tak podekscytowany, iż kompletnie nie zważał na ewentualne szkody, taranując nasze zestawy, wszak walczył z czasem. Uffff. Nie będę ewentualnych czytelników trzymał dalej w niepewności i powiem w skrócie, że cała akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Gołąbek odleciał mocno przestraszony i nieco zamoczony, ale udało się. Na pomostach zapanował pełen entuzjazm, a brawa dla Rycha przez chwilę nie milkły.
Nie pamiętam już dzisiaj, ile czasu zajęło nam rozplątywanie wszystkich zestawów. To była klasyczna integracja towarzyska, wspólne, pełne uśmiechów i życzliwości rozmowy. Nieznośne napięcie zostało szczęśliwie wreszcie rozładowane. Wszak było branie, mało tego, dwanaście, albo nawet czternaście zestawów w jednej chwili miało branie. Mistrzostwo świata, do księgi rekordów.
Pisane w aucie na trasie Ustroń – Mosina.
Maj 2012
eRCZe „Spławik”