Ile kosztuje prawdziwa przygoda?
W założeniu to miał być wywiad. Ale pewnych monologów, szczególnie prowadzonych na dwa głosy, przerywać nie należy. Poniżej relacja z podróży bardzo niezorganizowanej, trochę niebezpiecznej ale głównie szalonej w wykonaniu dwóch mosinianek – Kornelii i Karoliny, o których pisaliśmy w ubiegłym miesiącu o ich podróży do Budapesztu. Tym razem pokonały ponad 4 tysiące kilometrów – samolotem, autobusem, trochę pieszo, ale głównie autostopem. Bergamo – Brescia – Peschiera del Garda – Werona – Wenecja – Wyspa Krk – Rovanjska. Ruszamy!
One way ticket
Jak to się stało, że w ogóle pojechałyśmy? Racjonalny powód nie był nam potrzebny. Kora chciała zobaczyć na własne oczy ojczyznę członków niesamowitego zespołu 2Cellos, składającego się z dwóch wiolonczelistów. Mi pozostało przyklasnąć, bo już Chorwację widziałam i jest naprawdę cudowna.
No to pozostaje pytanie – jak tam dojechać? Sprawdzamy połączenia i tu… niedowierzanie. Od nas nie lata nic do Chorwacji. No, ale czemu po drodze nie zobaczyć czegoś jeszcze? Postanowiłyśmy, że może polecimy do Włoch, bo jest w sumie całkiem blisko – z okolic Mediolanu do Chorwacji to zaledwie kilka centymetrów na mapie. Bilety kupiłyśmy jakieś dwa miesiące przed wylotem, za 54 zł od osoby. I to tylko w jedną stronę. Prawdziwy ‘one way ticket’! Tak naprawdę załatwianie noclegów i punktów zaczepienia w drodze do Chorwacji zajęło nam tydzień. Korespondowałyśmy z ludźmi ze strony www.couchsurfing.org. To strona, na której ludzie ogłaszają się, oferując darmowy nocleg u siebie w domu, głównie na jedną, dwie noce. Na stronie można znaleźć wiele różnych ofert od najróżniejszych ludzi. Starałyśmy się brać noclegi u osób już zweryfikowanych, sprawdzonych przez innych, z dobrymi opiniami.
W sumie spotkałyśmy się dwa razy tuż przed wyjazdem, żeby wymyślić głównie punkty, o które warto zahaczyć. W piątek przed wylotem wybrałyśmy się na małe zakupy – trochę suchego prowiantu i pasztety mogłyby się okazać wybawieniem w jakiejś cięższej chwili podróży. Niestety, część musiała zostać w domu, bo mając do wyboru zmieszczenie do plecaka pasztetu czy drugiej sukienki, wiadomo, co kobieta wybierze bez wahania. W sumie jedzenie kupione za 50 złotych wystarczyło nam na całe dwa tygodnie!
Cel: miasto Julii!
No to jesteśmy na miejscu. Bergamo! Nasz pierwszy gospodarz, Paolo, nie miał samochodu i nie mógł nas odebrać z lotniska, a mieszkał pod miastem… Napisał nam wcześniej baaardzo dokładną instrukcję, jak do niego się dostać. I zaskoczył nas na wstępie. Spodziewałyśmy się, że Włoch, jak to stereotypowy Włoch, gorąco się z nami przywita. A on bardzo stanowczo i chłodno wyciągnął do nas rękę, co nas naprawdę zdziwiło. Bo generalnie Włosi od razu zachowują się bardzo swobodnie. Na przykład, jeśli chodzi o żarty. Cały czas używają sarkazmu, czyli takiego rodzaju dowcipu, który my stosujemy jedynie w towarzystwie, które już trochę znamy. Przykład? Zapytałyśmy go, czy następnego dnia, kiedy on wychodził z mieszkania na cały dzień, my możemy zostawić sobie u niego nasze plecaki. A on na to całkowicie poważnie odpowiada nam: Nie! My tak trochę w konsternacji mówimy sobie – okej, poradzimy sobie przecież jakoś. Dopiero po chwili zaczął się szczerze śmiać z naszej reakcji na jego żart, którego zrozumienie uznał za coś całkowicie oczywistego.
Bergamo jest zapomniane, zaduszone sławą Mediolanu, a jest naprawdę przepiękne i ciche. Tam było tyle kościołów i dzwonów! Niesamowite, gdy nagle wszystkie zaczynały bić. Problem pojawił się tylko wtedy, gdy chciałyśmy coś zjeść w porze naszego obiadu – ulice puste, bo wszyscy mają sjestę.
Nasz następny gospodarz przyjechał po nas specjalnie z Brescii, oddalonej od Bergamo o 50 kilometrów. Po świetnym wieczorze spędzonym w jego towarzystwie, następnego dnia wyruszyłyśmy autobusem w stronę największego i najczystszego włoskiego jeziora, Garda, gdzie oczekiwał na nas kolejny couchsurfer. Cały dzień spędzony nad jeziorem to było to, czego nam było potrzeba – opalanie, leżenie, tułanie się po mieście… Ale czas w drogę. Kolejny dzień zaczął się bardzo miło – w ciągu niespełna 20 minut udało nam się złapać autostop do Werony – miasta pełnego przede wszystkim turystów. Ale obejrzenie domu, słynnego balkonu i wysłania listu do Julii warte było przedzierania się przez tłumy z wielkimi plecakami na plecach.
We Włoszech spełniłyśmy marzenie naszego dzieciństwa: jadłyśmy na obiad lody! I to przez trzy dni z rzędu. A włoskie lody są najlepsze na świecie, i to jeszcze nakładane wielką łychą, z sercem.
W nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie
Pod Weroną przekonałyśmy się na własnej skórze, że próbując złapać stopa, najważniejszy jest wybór dobrego miejsca. Tym razem niestety nie było innej możliwości i stałyśmy przy bramkach na autostradzie, gdzie przez długi czas nikt się nie zatrzymywał, a kilka razy strąbiły nas samochody. Byłyśmy umówione jeszcze tego samego wieczora u kolejnych gospodarzy, około 20 kilometrów od Wenecji, ale niestety nie udało nam się do nich dojechać na czas. Po kilku godzinach wreszcie trafiłyśmy na Włocha, który nam pomógł i dowiózł nas prawie do Wenecji. Ale wysadził nas w tak złym miejscu, że musiałyśmy dojść jakieś trzy kilometry wzdłuż autostrady, po jakiś krzakach… Uff, w końcu udało nam się dostać do kolejnego domu. To był 15 sierpnia, dzień, kiedy u Włochów też jest święto. Ferragosto, bo tak nazywają ten dzień, jest świętem kończącym okres zbiorów i Włosi zazwyczaj wyjeżdżają wtedy za miasto, nad morze lub jezioro. Do naszych gospodarzy zjechała się rodzinka i absolutnie przez cały dzień siedzieli w ogrodzie. Poczęstowali nas owcą z grilla! Ci ludzie mieli do nas zupełnie inne podejście niż wcześniejsi, którzy się nami opiekowali, wymyślali nam zajęcia i próbowali zapewnić atrakcje. Ta rodzina potraktowała nas jak swoich, powiedzieli tylko, że mamy czuć się jak u siebie, pokazali nam nasz pokój, łazienkę. Powiedzieli, że jak będziemy mieć ochotę, mamy przyjść do nich. I tyle. Człowiek czuł się, jakby siedział tam z nimi w tym ogrodzie od lat. Ale tego samego dnia trzeba było jechać do Wenecji. Podrzucili nas na dworzec, gdzie spotkałyśmy polską wycieczkę, której uczestnicy nie mogli uwierzyć w to, że mówimy po polsku i podsyłały do nas jakieś dzieciaki, żeby upewniły się, w jakim języku mówimy.
W Wenecji spędziłyśmy ładne kilka godzin. Wniosek był jeden – trzeba sobie znaleźć męża gondoliera. No i włoska kawa jest absolutnie nie do zaakceptowania. Dwa łyki, ale tak mocne, że aż gęste. W Wenecji najbardziej zachwycił nas plac świętego Marka – po kilku godzinach chodzenia ciasnymi uliczkami, mostami, naprawdę ogromne wrażenie robi ta przestrzeń. Burząc wszystkie stereotypy – wcale nie śmierdziało. Po powrocie, około północy, nasza rodzinka nadal siedziała w ogródku jak gdyby nigdy nic. Polewają wino, siedzą w basenie, nie patrząc na godzinę i to, że robi się coraz chłodniej… Byli bardzo niepocieszeni, że następnego dnia rano już chciałyśmy od nich wyjechać – stwierdzili, że dzień po święcie nie da się wyjechać z ich miejscowości, bo wszyscy są na wakacjach i nikt nas nie zabierze… Więc przez całe śniadanie, które trwało prawie dwie godziny (!) zastanawiali się, jak nam mogą pomóc i gdzie nas podwieźć, żebyśmy nie miały problemu z dostaniem się do Chorwacji. Ostatecznie wywieźli nas dobre dziesięć kilometrów na jakąś stację. Żegnamy się z nimi, wyciągamy plecaki z bagażnika i nie zdążyłyśmy ich nawet dobrze postawić na ziemi, i pomyśleć o tym, że będziemy łapać stopa, a obok nas zatrzymuje się jakiś facet terenowym samochodem. Rekord świata w łapaniu autostopa, zero sekund!
W hotelu o tysiącu gwiazd
To byli nasi ostatni umówieni gospodarze. Dzięki takiej organizacji nie byłyśmy obok Włochów, ale cały czas razem z nimi, spożywaliśmy wspólnie posiłki, robiliśmy je wcześniej razem. To nie tak, jak u większości turystów – jedziesz do Włoch i idąc ulicą myślisz sobie – ooo, Włosi, jacy przystojni! Rozmawiasz z nimi na wiele tematów, żartujesz, poznajesz charaktery i temperament… Może wydać się to banalne, ale nie ma lepszego sposobu na poznanie ludzi, kultury i kraju. To, że te noclegi były za darmo, nie było absolutnie naszym celem, ani głównym zyskiem – to, co dostałyśmy od nich jest nie do przecenienia. Miło jest też zostawić każdemu jakiś drobiazg za gościnę. Udało nam się przed wyjazdem zdobyć trochę materiałów promocyjnych z Mosiny – kredki, koszulki, długopisy – i dzięki temu każdy z naszych gospodarzy wiedział dokładnie, skąd pochodzą osoby, które u niego nocowały.
Na trasie z Wenecji do Chorwacji złapałyśmy pierwszego i absolutnie nie ostatniego tira w ciągu całej wyprawy. Kierowca z Rumunii pokazał nam zdjęcie swojej córki, poczęstował ciastem od mamy i wysadził w Słowenii. A Słowenia to takie wielkie Zakopane. Tam zabrała nas Niemka, świetnie mówiąca po angielsku, absolutnie szalona kobieta! Jechała już chyba od siedmiu godzin sama i potrzebowała towarzystwa, więc była naprawdę przeszczęśliwa, że może nas zabrać. Z nią wjechałyśmy do Chorwacji, cały czas obserwując rosnącą na termometrze w aucie temperaturę. Celem jej podróży była wyspa Losinj, jechała do swojego chłopaka i gdy zaczął zapadać zmrok, rozpoczęła walkę z czasem, bo ostatni prom odpływał o 21. Żeby tam dojechać, trzeba dostać się na Krk. Nie zauważyłyśmy, kiedy minęłyśmy most łączący wyspę z lądem. I tym samym wysadziła nas z auta na samym końcu wyspy, gdzie nie było nawet żadnej miejscowości, tylko las i woda. Całe szczęście pomocny okazał się GPS w telefonie, który niejednokrotnie wcześniej uratował nam już życie. Okazało się, że jakieś dwa kilometry dalej jest miejscowość. I zaczęłyśmy iść absolutnie nie oświetloną drogą, z lampką z przodu i z tyłu. W trakcie tej drogi o mały zawał przyprawiło nas stado owiec, które nagle zabeczało na polu tuż obok nas. Byłyśmy tak zmęczone, że położyłyśmy się w śpiwory na plaży, jak najdalej się dało, bo rozbijanie się na dziko w Chorwacji jest zakazane. Po północy nagle jedzie jakiś samochód, widać światła z daleka. Jechał prosto na nas! Bałyśmy się, że to jakaś straż i zaraz nas zwiną. Auto podjechało parę metrów od nas, zatrzymało się, wyszli z niego ludzie i… zaczęli łowić ryby. I tak do rana. To jedna z najzabawniejszych puent całej naszej wyprawy – biegałyśmy po autostradach, drogach szybkiego ruchu i ani razu nie zdarzyło nam się, żeby coś nas prawie rozjechało. A tu, na końcu świata, na wyspie, na samym końcu plaży, prawie nas przejechał samochód.
Spanie w „hotelu o tysiącu gwiazd” było naprawdę niesamowite. Pierwszy raz widziałyśmy drogę mleczną i taką ilość gwiazd!
Pół namiotu lepsze niż nic
Na następny dzień cel był jeden: wydostać się z wyspy, bo na Chorwację nie miałyśmy żadnych planów, gdzie chcemy być. Dlatego wsiadłyśmy do pierwszego tira, który się zatrzymał i okazało się, że jechał do Splitu. Mówimy sobie – dobra, wysiądziemy gdzieś po drodze, byle dostać się na jakąś plażę na lądzie. Niestety, to był Chorwat, który w zasadzie nie znał angielskiego, i okazało się, że nie jedzie wybrzeżem, ale odbija na główną autostradę, w głąb kraju. W sumie jechałyśmy z nim 3,5 godziny i gdy tylko nas wysadził, przemaszerowałyśmy w stronę najbliższej miejscowości, nad zatoką. Kupiłyśmy materac, piłkę i mały namiot, w zasadzie takie typowo plażowe pół namiotu do schowania się przed wiatrem i osiedliłyśmy się na dwa dni na polu kempingowym. Niemcy, Austriacy i Włosi, otaczający nas ze wszystkich stron wielkimi, drogimi kamperami, przystosowanymi do mieszkania na miesiąc, patrzyli na nas z politowaniem, śpiące w połowie namiotu pod chmurką. Ale my naprawdę byłyśmy szczęśliwe, móc zasypiać z widokiem na niebo i gwiazdy, a rano budzić się wraz z wstawającym słońcem. Minimalizm popłaca!
W niedzielę od rana stwierdziłyśmy, że kierujemy się w stronę domu. Siły witalne z nas uszły, miałyśmy już serdecznie dość słońca i plaży, i postanowiłyśmy, że zaczynamy wracać. Plan zakładał, że wracamy przez Słowenię, Austrię i Niemcy, dobijemy do Berlina, a tam już łatwo będzie nam złapać samochód, jadący wprost do Poznania. W Lublanie na stacji benzynowej spotkałyśmy Austriaka, około pięćdziesięcioletniego. To nie była zbyt udana podróż – facet jechał jak wariat, ekspresowo zmieniając pasy na drodze, odpalał papierosa od papierosa, a nie otwierał okien… O trzeciej nad ranem wysadził nas na stacji, gdzie od razu złapałyśmy kolejnego kierowcę, jadącego do Niemiec. Na koniec podróży kierowca wyszedł z auta, otworzył z tyłu pakę, rzucił nam arbuza, krzycząc: „Macie!”. Przez całe Niemcy jechałyśmy z tym arbuzem jak z maskotką. Wiesz, jakie to ciężkie? Jak nam przyszło iść brzegiem autostrady z tym arbuzem pod pachą, myślałam, że już nie damy rady. Ale prezentów się nie wyrzuca! Arbuz przyjechał z nami do domu, i tu na miejscu sprawiedliwie się nim podzieliłyśmy.
Na kolejnej stacji poznałyśmy kolejnego kierowcę, tym razem człowieka niezwykle ułożonego, ze swoją codzienną rutyną. Jechał do Legnicy! Poczęstował nas herbatką, pozwolił spać na zmianę na tylnej kanapie, poczytać gazetkę ze sterty kolorowych, polskich brukowców, przy okazji opowiadając całą historię swojego życia. Jechałyśmy z nim dwanaście godzin. Kiedy wysadził nas w Legnicy, dałyśmy znać do domu, gdzie jesteśmy. „Mamo, masz coś do pisania? To pisz: trzy pomidory, bazylia, tuńczyk, kup to, a ja będę za trzy godziny i robię kolację!”. Kolejny kierowca podrzucił nas do Świebodzina, załatwiając przez CB radio kolejnego, który wysadził nas w Komornikach. Cała podróż trwała jedynie 30 godzin.
Łącznie 11 dni przygód kosztowało nas około 500 złotych na osobę, zapłaciłyśmy tylko za dwa noclegi, namiot, kawę, obiady i lody. Osiemnastu kierowców, 4105 kilometrów, Włochy, Chorwacja, Słowenia, Austria i Niemcy. Dawno tak się nie cieszyłyśmy z powrotu do domu. Tyle się działo każdego dnia..! Naszła nas bardzo ckliwa refleksja, że podróżuje się nie po to, żeby gdzieś dojechać i coś zobaczyć, ale nauczyć się więcej o świecie niż z podręczników i gazet. I też trochę zwolnić, żeby z ciekawością i uwagą stawiać kolejne kroki.
Historię swojej podróży opowiadały: Karolina Czeska i Kornelia Kubiczak
Wysłuchała i spisała: Magdalena Krenc