Salon VW Berdychowski Łukasz Grabowski radny w sejmiku woj. wielkopolskiego Osa Nieruchomości Mosina - działki, mieszkania, domy Wielkanoc w Starym Browarze w Poznaniu - złap zająca w apce
Wojciech Czeski | niedziela, 25 lis, 2012 |

Jon Lord „Concerto for Group and Orchestra”

Zwykle, gdy mamy do czynienia ze śmiercią wybitnego muzyka, przybywa nagle jego fanów, rośnie sprzedaż jego płyt. Ponadto publikowane są odnalezione gdzieś „w szufladzie” nagrania danego muzyka jako swego rodzaju epitafium ku jego pamięci. Tworzy się przez to luźne piosenki, często ich zbiory, ale nie zaplanowane od początku do końca albumy.

Jon Lord

Inaczej jest z wydanym w tym roku „Concerto for Group and OrchestraJona Lorda. Ten legendarny klawiszowiec był przez długi czas jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy oraz głosów Deep Purple. Brytyjski wirtuoz zmarł 16 lipca bieżącego roku. Wielka to strata dla świata rockowego. Całe szczęście, że jeszcze przed śmiercią ukończył projekt, nad którym pracował kilkadziesiąt lat. Może brzmi to dość poważnie – słynny „Concerto…” był nagrany przez grupę Deep Purple po raz pierwszy z udziałem publiczności w 1969 roku. Od tego czasu Lord pracował nad udoskonaleniem swego dzieła. Już jako muzyk solowy jeździł z orkiestrą symfoniczną, wykonując swój koncert na całym świecie. Sam chyba nie był do końca świadomy, ile razy odgrywał to monumentalne dzieło przed ludzkim audytorium. Lata dopracowywania dzieła przyniosły doskonałe efekty.

Concerto for Group and Orchestra

Składający się z trzech części „Concerto…” to połączenie muzyki rockowej z muzyką symfoniczną. Trzeba przyznać, że pod koniec lat 60-tych pomysł ten musiał robić duże wrażenie. Do dzisiaj stanowi swego rodzaju kanon, mimo, iż wymagał dopracowania. Oprócz orkiestry symfonicznej, przed publicznością wystąpił rockowy skład-marzenie, czyli chłopcy z Deep Purple. Jon Lord na swoim ostatnim albumie nie pozostawił jednak niedosytu tym, którzy wykonanie Concerto… znali w jego pierwotnej wersji. Zaprosił do udziału same sławy, między innymi: Steve’a Morse’a (gitarzystę Deep Purple), Joe Bonamassę (znakomitego wirtuoza sześciu strun) oraz Bruce’a Dickinsona  – charyzmatycznego wokalistę Iron Maiden. Już sam skład drużyny Jona Lorda zachęca do niezwłocznego zapoznania się z jego muzycznym testamentem.

Co do zawartości tego niezwykłego krążka – trudno oddać harmonię na nim zawartą. Widać postępy poczynione przez te czterdzieści z okładem lat. Przede wszystkim partie orkiestry oraz rockowego zespołu zazębiają się ze sobą lepiej, niż w pierwotnym wykonaniu. Czuć, że stanowią one jedno, brak tutaj poczucia odrębności obydwu bytów muzycznych, które dawały o sobie parę razy znać na nagraniu z 1969 roku. Niektóre partie orkiestry zostały skrócone, bardziej zdynamizowane i doszlifowane. Nie trzeba chyba wspominać, że brzmienie nowego albumu jest doskonałe; nadrobiony został z nawiązką pewien niedosyt, jaki pozostał po pierwotnym wykonaniu tej muzycznej arii.

Całe dzieło składa się z trzech części: pierwsza to „Moderato-Allegro”. Przeplatają się w niej wszystkie gamy – od nastrojowego wstępu orkiestry symfonicznej, do znakomitego wejścia rockowego zespołu, po długie, muzyczne wyciszenie prowadzone przez orkiestrę. Oczywiście najwięcej dzieje się w środku kompozycji, gdy do głosu dochodzi Jon Lord i jego ekipa. Sam klawiszowiec raczy słuchacza znakomitymi partiami swoim organów, a muzycznymi wygibasami popisuje się w pewnym momencie gitarzysta Darin Vasilev. Jego solowa partia do złudzenia przypomina popisy wytrawnego pierwszego skrzypka. W pierwszej części ma miejsce rozdzielenie sekcji symfonicznej i rockowej, ale dochodzi też do jej krótkiej współpracy, a nawet rywalizacji. Wszystko to wzmacnia tylko apetyt na część drugą, „Andante”. Tajemnicze i wolne partie orkiestry wprowadzają w iście baśniowy nastrój, który przełamany jest przez genialną współpracę z zespołem rockowym. Następuje bardzo zgrabne wejście tego drugiego przy dobrej współpracy ze strony instrumentów strunowych i dętych. Ta piękna współpraca utrzymana jest w konwencji jazzowej. Nad całością czuwa Jon Lord, który dyskretnie prowadzi swoje klawiszowe partie w harmonii z orkiestrą. Na pierwszy plan wybija się delikatny wokal Steve’a Balsamo. Później całość przerwana jest przez powolne wyciszenie zespołu i przejęcie inicjatywy przez orkiestrę. Po niezbyt długiej rozłące znowu się jednak spotykają – wita nas podniosłym solo gitarzysta Joe Bonamassa, a całość nabiera lekko bluesowego rozpędu. Dobrze w tej stylistyce odnalazł się wokalista Bruce Dickinson – wyważony, odprężony i bardzo przekonujący.

Najwięcej dzieje się podczas ostatniej części, „Vivace – Presto”. Od razu do sedna przechodzi orkiestra, która pełnym dynamizmu wstępem ustawia całość utworu. Partie te do złudzenia przypominają mi ścieżki dźwiękowe kompozytora Siergieja Prokofjewa. Chwilę z orkiestrą pojedynkuje się Jon Lord, gdy nagle wszystko zwalnia i Steve Morse gra na gitarze motyw rodem z westernu. Później to już obowiązkowa jazda bez trzymanki: solowe popisy poszczególnych muzyków wraz ze skróconym popisem perkusisty Brett’a Morgana. Mocno zazębia się współpraca obydwu podmiotów muzycznych, by zbudować niezwykle podniosły i pełen pasji finał. Całość nagle się urywa, a (metaforyczna) kurtyna zapada.

Naprawdę ostatnie dzieło Jona Lorda słucha się z zapartym tchem. Piękne, dopracowane rozwiązania mieszają się z liryką i mocą orkiestry symfonicznej. Płyta dobra na każdą porę roku, ale myślę, że doskonale sprawdzi się w jesienne wieczory. Rozwieje niejedną chandrę.

Jon Lord, 1976

Jon Lord, 1976

Napisano przez Wojciech Czeski opublikowano w kategorii Kultura i sztuka

Wojciech Czeski

Autorem wpisu jest: Wojciech Czeski, dziennikarz Gazety Mosińsko-Puszczykowskiej

Skomentuj