Salon VW Berdychowski dni otwarte Osa Nieruchomości Mosina - działki, mieszkania, domy Jesienna moda w Starym Browarze w Poznaniu
Zofia Staniszewska | niedziela, 24 sie, 2014 |

Groźna

Zofia Staniszewska za opowiadanie „Groźna”, które przedstawiamy w tym numerze zdobyła w 2007 r. II miejsce w konkursie Fahrenfeita i Andrzeja Pilipuka na opowiadanie grozy. Jest autorką powieści „Czarownica z Radosnej” i „Moja les”, dramatów, bajek, współpracuje z pismem dla dzieci „Świerszczyk”. Sztuce „Urodziłaś się prostytutką” przyznano w 2009 r. główną nagrodę na WINDOWISKU Gdańskim Festiwalu Teatralnym; dramat „Ballada dworcowa” zdobył w 2008 r. wyróżnienie w IV Ogólnopolskim Konkursie Dramaturgicznym „Lustro. Obraz. Iluzja”. Napisała też książkę dla dzieci „Ale plama! Czyli dobre maniery i domowe afery”. Zofia Staniszewska mieszka i pracuje w Mosinie, gdzie prowadzi Dyskusyjny Klub Książki.

Groźna

– Niech to jasny dunder świśnie!
Silnik wydał ostatnie tchnienie. Koła jeszcze chwilę bezradnie pobuksowały, bombardując dach samochodu grudkami mokrej ziemi. Smukła dziewczyna o jasnych włosach wysiadła z wypasionej beemwicy koloru łososiowego i szpilkami w takim samym łososiowym kolorze kopnęła w oponę. Zabrała z samochodu torebkę i, grzęznąc w kleistej glinie, ruszyła ścieżką przez las. Zaczynało padać, nadciągał szybki jesienny zmierzch. Na szczęście między drzewami zamajaczyła plama czerwieni, która niebawem okazała się murowaną stodołą. Zza budynku dobiegał odgłos pracującej maszyny.

Groźna - Zofia Staniszewska

Groźna – Zofia Staniszewska

Kobieta raźniej pokuśtykała po nieutwardzonej ścieżce i po jakiejś minucie ujrzała koparkę, przy której uwijało się dwóch mężczyzn z łopatami. Na płocie wisiała czerwona tabliczka obwieszczająca, że posiadłość należy do sołtysa w Groźnej. Blondynka pchnęła furtkę, nie bacząc na szczerzący się czarnymi literami napis: „Uwaga, złe psy, a gospodarz jeszcze gorszy”. Zawiasy przeraźliwie zaskrzypiały w nagłej ciszy – koparka znieruchomiała. Faceci również przestali kopać, wsparli się o łopaty i zapatrzyli łakomie na upaćkane nogi nieoczekiwanego gościa i włosy barwy mokrej pszenicy.
– Dobry wieczór, samochód mi się zepsuł, niedaleko…
– Jak nie umiejom jeździć, to po co pchajom się za kółko – przerwał wysoki, jakoś tak koślawo stojący mężczyzna.
– Ale błoto straszne, droga nieprzejezdna…
– Te, sołtys, znowu ktoś czepia się a’la twojej drogi – koślawy ze złośliwym uśmiechem krzyknął w stronę maszyny.
– Panowie, ja zapłacę, jakby ktoś mnie ciągnikiem do wsi poholował. Ja się spieszę…
– Spoczko! A po co to na nasze zadupie taka sztuka się pchała, tu spieszyć się nie ma jak, choćby i człowiek chciał. – Wybałuszył gały drugi z mężczyzn, o twarzy pokrytej sinawymi krostami.
– Do klienta się spieszę, chciałam na skróty pojechać i widocznie trochę pobłądziłam.
– Do klienta? – Z kabiny koparki wyskoczył kurdupel.
Mężczyźni jak na komendę obrzydliwie zarechotali.
– Tak, do klienta. Ja pracuję w agencji reklamowej i …
– W reklamowej agencji? A może w całkiem inszej agencji? My tu na dzień dzisiejszy znamy trochę insze agencyje, co po drogach pracujom.
Rechot się nasilił.
– Koniec tego dobrego, panowie! Chcę się widzieć z sołtysem. – Bezradne spojrzenie przeczyło stanowczemu tonowi.
– Przecie pani na niego patrzysz, chyba że za mały dla paniusi, trza wzrok nieco obniżyć. – Pryszczaty aż chwycił się za brzuch ze śmiechu.
– Ty, Hycel, przymknij się! – warknął niezbyt imponujący wzrostem kurduplowaty sołtys, który widocznie miał inne poczucie humoru. Przynajmniej na swój temat.
– Kazik, a co to za rejwach?! – W drzwiach domu pojawiła się dobrze zbudowana kobieta.
– Ano nic, sołtysowo, gościa macie. – Koślawy wskazał na blondynkę, stojącą ciągle przy furtce.
– Noc idzie. Kończcie robotę, ściągajcie te uślabrane lompy i na kolację chodźcie. Bigos dochodzi. A pani… – sołtysowa zawahała się – niech zajdzie do środka.
– Ja dziękuję, spieszę się. Samochód mi się zepsuł, pójdę, poszukam we wsi…
– Szkoda gadać, po ciemnicy nikt pani nie pociągnie.
– Nikt się nie zgubi. Niedaleko, droga prosta…
– Nie o to się rozchodzi. – Sołtysowa wyszła na próg i uważniej przyjrzała się dziewczynie. – Wiatr, deszcz zacina, zapraszam do chałupy na herbatę, a może i coś mocniejszego się znajdzie.
Blondynka weszła do domu, choć z widocznymi oporami.
– Siądź se pani przy stole – zarządziła sołtysowa. – A wy przebierać mi się! – rzuciła w stronę chłopów.
– Dzisiaj nasza firma ma podpisać duży kontrakt na przeprowadzenie kampanii reklamowej, miałam być w mieście o osiemnastej. – Siedząca przy stole kobieta prawie krzyczała, tak żeby usłyszeli ją przebierający się w przybudówce mężczyźni. – Dam pięćdziesiąt złotych za wyciągnięcie mnie z błota.
– Po prawdzie, to choć i by paniusia sto dawała, nikt się nie podejmie. – Do salonu wszedł sołtys i usiadł na kanapce obok gościa.
– Nikomu nie zależy na zarobku?
– Iii… zależeć, zależy – wtrącił pryszczaty, przebrany w suche rzeczy. – Tylko ludzie tera uważajom. Hycel jestem. – Wyciągnął rękę. – Nie przedstawiliśmy się, trza obciach naprawić.
– Hycel, ja cię w mordę lizał! Obciach! – zakwiczał nieprzyjemnie koślawy drągal, sadowiąc się po lewej stronie dziewczyny, która nagle poczuła się jak prześcieradło w maglownicy.
– Nazwiska nikt sobie nie wybiera – oburzyła się.
– Ja przecież nie z nazwiska. – Wytrzeszczył ze zdziwienia oczy koślawy. – Miecio pracuje w mieście, za hycla tam robi – i tak wszyscy gadajom na niego: Hycel.
– A tak, w mieście pracuję i trochę ogłady mam – uniósł się pryszczaty.
– To i mnie prezencji należy dokończyć: Rzeźnik jestem.
– Taki zawód? – usiłowała zrozumieć.
– Nie – prawie się obraził. – Takie nazwisko.
– Nazwisko – Hycel był wyraźnie gadatliwy – ale pasuje do hobby. Rzeźnik lubi mordy sklepywać i czasem na żywinę z obrzynem wyjść. A potem trza to wypatroszyć i oporządzić.
– Pan myśliwy?
– Jak zwał, tak zwał – złośliwie stwierdził Hycel. – Ale strzelba ma po to oberżniętom lufę, żeby pod kurtkom jom zgrabniej schować.
– Czego tak się kielczycz? – rozłościł się Rzeźnik. – W kielce chcesz?
– Dam dwieście – zażegnała awanturę blondynka. – Dam dwieście, jak sołtys przyholuje tu moją beemwicę.
Zapadła cisza. Tym wyraźniej usłyszeli stukanie deszczu o szyby i nasilające się jęczenie wiatru.
– Beemwica, pani mówisz? – Gospodarzowi zalśniły oczy.
– Tak, całkiem nowa. Aż strach, żeby ją tak na noc zostawiać. To co, sołtysie? Dogadaliśmy się?
– Po prawdzie…
– Ty, sołtys, nie bądź ćwok – mruknął Rzeźnik. – Kto tera wyjdzie, już nie wraca z nadwora. – Spojrzał zezem na dziewczynę.
W tym momencie bez żadnego uprzedzenia zgasło światło.
– Och! – pisnęła rozpaczliwie blondynka.
– Ha! – krzyknął kurdupel. – Znowu!
– Nie ma czego się strachać. – Z kuchni wyszła sołtysowa z zapaloną latarką. – My tu zwyczajni, gałęzie podczas wichury ciągiem się łamiom, to i na druty z prądem spadajom. Kazik, dzwoń do elektrowni.
– Tera? Na mój rozum, to nikt już tam nie pracuje.
– A ciebie kto pyta?! Dzwoń! Nagrasz się na automat.
Sołtys, rad nierad, powlókł się do telefonu. Hycel skorzystał z okazji i z krzesła przesiadł się na kanapkę, zajmując ciepłe miejsce obok blondynki, która próbowała się posunąć, ale z drugiej strony zaraz przyparło ją spocone cielsko Rzeźnika.
– Co kosztuje pani samochód? – Gospodyni wniosła zapaloną lampę naftową.
– Co kosztuje?! Dobre sobie, kobito! – oburzył się Rzeźnik. – Toż trza się na markach znać!
– A mnie to po co? – zdziwiła się sołtysowa, rozstawiając szklanki z herbatą.
– Nie wiadomo, co w życiu bywa przydatne – filozoficznie zauważył Hycel.
– Pewnie, że samochód fortunę kosztował, ale to nie moja sprawa, firmowy. Gorzej, że mam coś bardzo ważnego w bagażniku.
– Pewnie jakieś dokumenty – rzuciła szybko sołtysowa, widząc porozumiewawcze spojrzenia Hycla i Rzeźnika.
– Nie, niezupełnie, to coś bardziej osobistego i cenniejszego – szczerze wyjaśniła blondynka. – To co, sołtysie? Pomożecie czy mam zadzwonić po pomoc drogową? – zwróciła się do wchodzącego gospodarza.
– Nie ma po co się spieszyć. Kiedy tu kto zajedzie? Zjemy kolacje i może się dogadamy.
– A co byśmy mieli się nie dogadać. – Rzeźnik w zachęcającym uśmiechu pokazał ostatnią reprezentacyjną jedynkę, a jego wielka łapa spadła na kolana dziewczyny.
Bach – na stole wylądował gar z bigosem. Zgłodniałe chłopy rzuciły się na jedzenie.
– A dlaczego to nikt we wsi by mnie nie poholował? – zaciekawiła się blondynka. – Ludzie maszyn nie mają?
– Mieć majom. Ale tu nikt po ciemnicy do lasu nie chodzi.
– Niemożliwe! A czego tu się bać?
– Łe tam… Nie pytajcie, bo potem powiecie, że wam lury a pierdoły wciskamy. – Rzeźnik zagryzł bigos chlebem.
– Nie, ja ciekawa jestem, mówcie.
– Strach wyjść za stodołę, bo… nikt z lasu nie wraca.
– Jak to nie wraca? Ludzie gubią się czy co?
– Gubić się nie gubiom, bo ich potem znajdujom. Za dnia. Tyla że nieżywych. – Rzeźnik zatkał palcem prawą dziurkę od nosa i smarknął z fantazją na podłogę.
– Marycha, dawaj trzęsionkę – wydarł się nagle sołtys, tak że blondynka aż podskoczyła.
Sołtysowa wniosła mięsną galaretę w szklanych spodeczkach i butelkę czystej.
– Do trzęsionki dobra jest na zapicie berbelucha. – Gospodarz nalał do małych kieliszków alkohol. – Luchnijmy sobie na ten czas kielundek! Zdrówko!
– Zdrówko!
– Albo łagodna – uściślił Hycel. – Łagodna też pasuje na zapicie.
– Jak to, nieżywych? – Dziewczyna nie podniosła nawet kieliszka.
– Ano zwyczajnie: calusik martwych. Obibłok ich dorywa. Pani nie słyszała? Obibłoki som wielgachne, durne, a pięści to jakby dwie obłe kule z twardego metalu. Jak taki olbrzym dorwie człowieka – już po nim. Tak jak było z krechlatym Romkiem od Cieślaków. Znaleźli go z miesiąc temu w lesie, leżał już bez ducha, gębę na lewom stronę miał calutkom wywróconom, a w spikach wgłębienie jak od kuli. Tak człowieka stetrać na amen, to chyba świat się do góry dupom przewraca! Głowa ledwie że się na szyi trzymała: tylko na strzępkach skóry, o takich cieniusieńkich – pokazał czarnymi paluchami – się trzymała. Zara per se zgłówkowałem, że to robota obibłoka.
– Jaki obibłok?! – nie wytrzymał Hycel. – Obibłoki dobre som do straszenia dyndasów. Kto się obibłoka będzie bojał!?
– Jak ty, Hycel, nie przymkniesz jadaczki, to ja jako przedstawiciel władzy ci jom przymknę, ale tak, że prawie nogami i rękami na tamtym świecie się znajdziesz! Jak nie obibłok, to kto się z Romkiem rozprawił?
– Chechłak! Chechłaki całkiem naszpikowane kolcami som jak jeż, nie przymierzając. A jak wyglądał Władek z Kiszków, jak go znaleziono, co? Całom gębę mu jucha czerwona zalała, a kluki to i na próżno szukać było. Ciało podziurawione jak sito miał – sam widziałem! A portki zsunięte do kostek. Widać ktoś go zdrowo wprzódki wyborchał. – Chłop cmoknął ze smakiem, aż z kącika pryszczatych ust pociekła mu strużka śliny.
– A ja ci gadam, Hycel, żeś ty zwyczajny bujaka, bo to obibłok był. I nie wysysaj mi tu bujd z brudnego paznokcia! A jak ci się nie podoba mój obibłok, to pamiętaj: Koźlaczka i Bronek nie wiedzom, że im kundle na powrozie do miasta zaprowadziłeś. Tak i dowiedzieć się mogom!
– A w gminie nie wszyscy tacy cwani, żeby wiedzieć, na co pieniądze przeznaczone na drogę w Groźnej się rozeszły! – Sine pryszcze na twarzy Hycla poczerwieniały.
– Tsss – syknął Sołtys, oczami pokazując na blondynkę.
– Co na mnie tsykasz, co na mnie tsykasz?! Ona na dzień dzisiejszy się już nie liczy!
– A po co ty, guło, drogę chcesz naprawiać? Utwardzać i może smółkę na niom wylać? Kto się natenczas nam zatrzyma? A za podwyższenie mojego terenu uczciwie ci płacę. Kogo innego mam nająć?
– A kogo innego będziecie szukać, sołtysie, spoczko, może to nie chechłak był. Po co się zrazu tak ciśnieniować? Różne straszydła się tu włóczom za waszom stodołom, to i obibłok przypętać się mógł – dał za wygraną Hycel, a sołtys z ukontentowania począł sapać przez nos, póki głosu nie zabrał Rzeźnik:
– Ja wam powiem całom prawdę: to nie chechłak ani obibłok straszom po lasach. – Wszyscy łącznie z blondynką spojrzeli na wysokiego mężczyznę. – Sam widziałem na własne oczy.
– Jak byś widział, to byś tu nie siedział i pierdołów nie walił – rozgniewał się sołtys.
– Łe jery, a odpierdolże się ty! Jak mówię, że widziałem, to widziałem. Tyla że bestia już zajęta była Wieśkowym chłopokiem, to mnom sobie łba nie zawracała. Cała się do niego przyczepiła i juchę mu ciągnęła aż zdrowo! A pijom juchę tylko wsysacze, co widzom przez ciemno, jak w dzień. Na jęzorze pełno igiełek majom i nimi krew z człowieka wsysajom do siebie. I Wieśkowy najstarszy też pokłuty był aż miło! A biały niby kreda, bo kropelki krwi w nim nie zostawiła bestia nienapita.
– Od kiedy to wsysacze cię interesujom? – zakpił sołtys. – Na donosy tak ci już czasu nie starczy.
– Jakie donosy? – Krzywe łopatki Rzeźnika jeszcze bardziej się przekrzywiły w lewą stronę, tak że omal nie powiesił się na blondynce. – Jakie donosy?!
– Myślałeś, że nie wiem? Donosy do Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa – wycedził powoli sołtys. – Podpisywałeś się Kargul i jak głupi dopisywałeś: „Sołtysem nie jestem”. Więc pierwsze, co sprawdzili w Agencji, to… jak sądzisz? Mnie! Sołtysa!
– A skąd myślisz, że to ja? Takie bystre oczka macie, że przez ściany widzicie?
– Bystre oczka, nie bystre oczka, a ja za trzecie oczko w głowie zastępcy naczelnika Agencji robię. To swoje wiem. Na drugi raz pamiętajcie.
– Ale na wasze hektary nie pisywałam!
– Boś głupi, aleś nie sćwoczył do reszty! Żeby mi się tu urzędnicy po polach kręcili, a może jeszcze i do stodoły zaglądali!
– Innym ale to chodzili! – zakwiczał bez zapowiedzi Rzeźnik. – Co to spisywania było! Nieużytki, a za uprawne pola podawali. Kasę od wszetecznej Unii chcieli wyciągać! To i majom za swoje! A najgorzej dostali moje teście.
W tym miejscu wszystkie chłopy nie wytrzymały i dołączyły się do rżenia Rzeźnika. Blondynka widać dość miała siedzenia, wstała, z ulgą wyprostowała drobne ciało i zapatrzyła się na swój pokraczny, rozedrgany, górujący nad mężczyznami cień, jaki rzucała lampa naftowa.
– Co oni, znaczy ci zamordowani, w lesie robili? – spróbowała zmienić temat.
– A samochodami jechali, jako i pani – rzucił krótko Rzeźnik, gdy skończył charczeć.
– I w samochodach ich ten morderca dopadał?
– Kto to wie? Może w samochodach, a może musieli za czymś się zatrzymać.
– Jak ja…
– No, jak pani, nie przymierzając.
– A co z ich samochodami?
– Samochody… – Mężczyźni popatrzyli po sobie z jakimś dziwnym zadowoleniem. – Widać na coś się bestiom przydały, bo… licho ich wie, gdzie som. – Tu roześmiali się jak z dobrego dowcipu.
– To co, sołtysie? Jedziemy?
– A… jedziemy, jedziemy.
– Panowie też? – zdziwiła się, bo pozostali mężczyźni również wstali.
– My też, dla bezpieczności, za sekuritasy czy inne bezpieki będziemy robieli.
– A może by pani do rana poczekała, na strychu pościelę. – Do saloniku weszła sołtysowa. – Coś niedobrze pani wygląda.
– Nie, dzisiaj muszę to załatwić. Później może już nie być takiej okazji. Trzech na raz.

***

Ciągnik zatrzymał się na wstecznym przed łososiową beemwicą. Z kabiny wyskoczył sołtys.
– Yes, yes, yes! – W zwycięskim geście uniósł prawą rękę.
– Wypaśna bryka – załkał prawie Hycel, zeskakując z przyczepy.
– No… – potwierdził Rzeźnik.
Blondynka bezszelestnie wyskoczyła z kabiny ciągnika. W rękach trzymała ubłocone szpilki. Stała w krótkim rozkloszowanym płaszczyku, na bosaka.
– Pani może sprawdzi, czy ktoś czego nie ukradł? Pono coś cennego w bagażniku było? – Sołtys podrapał się po trzydniowym zaroście, aż zachrzęściło.
Dziewczyna bez słowa wyciągnęła kluczyk z torebki i podniosła klapę. Mężczyźni zajrzeli czym prędzej do środka i jeszcze prędzej cofnęli głowy. Ich osłupiałym oczom ukazały się trzy podłużne przedmioty. Pierwsza maczuga składała się z dwóch części: krótkiego drzewca i przymocowanej do niego za pomocą łańcucha obłej metalowej kuli. Na okrągłej głowni drugiej dłuższej maczugi osadzono kolce. Trzecia maczuga zakończona była najmasywniejszą głowicą o ostrych kantach, z których sterczały gwoździe.
– Tak sobie pomyślałam, że ta maczuga z brzegu najbardziej by ukontentowała obibłoka, ta środkowa pasowałaby jak nic do chechłaka, a z ostatniej ucieszyłby się wsysacz – przerwała martwą ciszę blondynka, poprawiając apaszkę i biorąc do ręki maczugę z kulą. – Reasumując: trzy maczugi, trzy potwory, trzy życia. Lub mówiąc bardziej obrazowo i do rymu: każda potwora znajdzie swego amatora.

***

Rozdzierająco skrzypnęła furtka. Z tubalnym szczekaniem wybiegł wilczur, ale na widok szczupłej postaci w zielonym płaszczyku szczekanie przemieniło się w powitalne skomlenie. Z otwartych drzwi wybiegła dobrze zbudowana kobieta.
– Aguśka, tak się o ciebie martwiłam!
– Niepotrzebnie. – Blondynka mocno przytuliła zdenerwowaną gospodynię. – Niepotrzebnie.
– Musisz zmienić ubranie. – Sołtysowa odsunęła się i popatrzyła na zielony płaszczyk upaćkany fantazyjnie czerwonymi kropkami. – O mało co nie umarłam ze strachu! Chciałam już wszystko odwołać.
– Pięć lat w jednostce specjalnej i myślałaś, że nie poradzę sobie z trzema chłopkami-roztropkami? Naprawdę chciałaś, żebym przespała się u was na stryszku?
– A co z bryką?
– W stodole. Bałam się, że nie zapali, bo rzeczywiście zalałam silnik, ale w porzo!
– Zmieściła się?
– Przestawiłam mercedesa.
– Ciągnik?
– Zostawiłam w lesie, niech stoi.
– Niebezpiecznie się tu teraz zrobi. Węszyć będą.
– Wiem, dziuplę zlikwidujemy. Albo… i przeniesiemy.
– Nie mówmy teraz o tym. Chodź, napijemy się kawy. Mocną zaparzę.
– Co mi tam kawa. – Blondynka przeciągnęła się drapieżnie. – Tak długo czekałam na ciebie…

Napisano przez Zofia Staniszewska opublikowano w kategorii Aktualności, Mosina

Tagi:

Skomentuj