Ma odwagę mówić o sobie bez żadnych zahamowań, przyznać do zła, jakie wyrządził. Był bardzo bogatym, zimnym i wyrachowanym biznesmenem, współpracował z mafią, korumpował urzędników, polityków, policję. Był także bankrutem. Omal nie stracił syna. Dzisiaj, po latach piekła jak je określa, odnalazł swoje miejsce w życiu…
Artur Pawłowski wyemigrował z Polski do Grecji w 1990 roku nielegalnie, razem z matką i młodszym bratem, miał wówczas 17 lat. Jego ojciec uciekł rok wcześniej.
– Wyjechaliśmy za chlebem, aby coś osiągnąć, żeby o ten chleb nigdy nie trzeba było się martwić, opowiada. – Wylądowaliśmy w Grecji bez znajomości języka, a ja dalej chciałem się uczyć. Pamiętam rozmowę z moim tatą (zaraz po przylocie), który posadził mnie przed sobą i powiedział: „Synu masz wybór, albo ty idziesz do pracy, albo twój młodszy brat będzie pracował. Musisz zdecydować. Brat miał wtedy 11 lat, więc tak naprawdę wyboru nie było, rodzina nie miała pieniędzy. Dostałem łopatę, z którą za bardzo nie wiedziałem, co robić. I musiałem szybko poukładać sobie w głowie, że skoro już muszę iść do pracy, to będę starał się przynajmniej być w niej dobry, jeśli nie najlepszy.
Przepracował pół roku na budowie i zarobił na… rower.
– Załadowałem na ten rower trochę narzędzi, łopatę i zacząłem jeździć naokoło po sąsiadach pytając, czy nie potrzebują murarzy, betoniarzy, tynkarzy – miałem dosyć harówki dla innych. Tak udało mi się złapać pierwszy kontrakt, a ponieważ nie znałem się na budownictwie, zatrudniłem fachowców, płacąc im dużo więcej niż inni. Sam pracowałem u nich jako pomocnik.
Działalność rozwinęła się do tego stopnia, że po kilku latach budował od podstaw domy dla najbogatszych ludzi w Grecji, dla armatorów, piosenkarzy, polityków, szefa policji.
– Oczywiście nie było to takie proste, ale kiedy człowiek jest wystarczająco zdeterminowany i chce, jest w stanie wszystko osiągnąć. Zatrudniałem ok. 100 osób – Greków, Polaków, Albańczyków. Tata w Grecji prowadził swoją firmę, pracę podzieliliśmy na dwie części – on zajmował się dachami i metalurgią, ja całą resztą (murarka, betoniarstwo, tynki, kafelki, granity itp.). Mój brat chodził do greckiej szkoły.
Ale Grecja była strasznie skorumpowanym krajem, za wszystko trzeba było płacić, załatwiać „pod stołem”. Żeby robić coś większego musiałem zatrudniać nielegalnych emigrantów, opłacać policję, urzędników państwowych, płacić haracze. Współpracowałem wtedy z mafią albańską, bo to mafia zatwierdzała, ile osób i za jaką sumę może u mnie pracować.
Marzena
Swoją przyszłą żonę, Marzenę poznał w 1992 r., przyjechała z Polski na wakacje. Miała w sobie coś, co go zafascynowało.
– Ona zawsze patrzyła na ludzi inaczej niż ja. Chciała widzieć w nich dobro, ja zawsze starałem się wyciągać to, co złe w człowieku. Kochała ludzi, była bardzo wierząca i praktykująca. A dla mnie Kościół też był… mafią, choć jako dziecko miałem uczucie, że chcę służyć Bogu, tylko nie wiedziałem jak. Dlatego chodziłem na kółko oazowe, byłem ministrantem, oratorem w kościele, brałem udział w pielgrzymkach. Mieszkaliśmy wówczas w Knurowie koło Gliwic. Nawet byłem w zakonie przez jakiś czas, ale to, co zobaczyłem w strukturach zorganizowanej religii poraziło mnie, wiedziałem już, że gdybym podjął się tego wyzwania, nie będę w stanie żyć podwójnym życiem…
Do Grecji wyjechałem właśnie z takim nastawieniem, że Bóg i religia to wielkie zakłamanie. Połączyłem niestety wszystko w jedno, nie znałem wtedy jeszcze Biblii i wydawało mi się, że Kościół to Bóg. Dlatego w Grecji rzuciłem się w wir biznesu. Pamiętam, miałem taką szufladę wypełnioną pieniędzmi i mówiłem Marzenie: bierz ile chcesz, wyprodukuję ich więcej. Początkowo Marzena nie chciała mieć ze mną nic wspólnego, uważała, że jestem zadufanym w sobie pyszałkiem i dała mi kosza. Nie mogłem tego przeżyć. Jakiś czas później przyjechała ponownie i pomału zostaliśmy parą. A ja w tym okresie byłem bardzo antykościelny, skorumpowany, opłacający policję, współpracujący z przestępcami i… wszystko, co najgorsze.
W 1995 roku zdecydowaliśmy z rodzicami, że nie możemy dalej tak żyć, że chcemy wyjechać do kraju, który zagwarantuje nam pewne poczucie bezpieczeństwa i możliwość prowadzenia interesów w sposób uczciwy. Kanada poszukiwała wówczas ambitnych ludzi z pieniędzmi, którzy chcieliby tam mieszkać i budować ten kraj. Odbyliśmy spotkanie w ambasadzie i zostaliśmy zaproszeni do Kanady. Zabraliśmy cały nasz dorobek i wyemigrowaliśmy. Marzena została w Grecji (miała już pobyt stały), ale nie mogliśmy się pobrać, bo cały proces emigracyjny z nią byłby nie do pokonania, nasza rodzina była na tzw. samosponsoringu.
W 1995 roku zamieszkali w Calgary
– Wpadłem wtedy w straszną depresję, nie znosiłem Kanady i wszystkiego, co się z tym krajem łączyło. Nie odpowiadał mi klimat, nie odpowiadali mi ludzie. Pieniądze przepuszczałem, kupowałem sobie samochody sportowe, piłem dzień w dzień. Wpadłem w taką depresję, że kilka razy myślałem poważnie o samobójstwie…
W 1997 r. przyjechała Marzena, w końcu dostała dokumenty. Musiałem polecieć do Grecji, użyć znajomych, których tam miałem, żeby załatwić jej papiery.
Własną firmę w Calgary założyliśmy w 1998 roku, nastąpił czas robienia wielkich interesów – renowacji dużych centrów handlowych, kościołów, zatrudnialiśmy kilkadziesiąt osób. Potem zaczęliśmy budować domy, zarabialiśmy 5 tys. dolarów dziennie. Moja żona pragnęła, abym prawdziwie zakosztował Boga. Mówiłem jej: „Powiedz, ile chcesz na waszą charytatywną działalność, na Kościół, a ja wypiszę ci czek, tylko nie mieszaj mnie do tego. Nie mam czasu, mam swoje spotkania”. Dla niej zaczął się koszmar – życie z największym wrogiem pod jednym dachem i trwało do 1999 roku, kiedy już przeszedłem samego siebie. Zażądałem rozwodu, a ona nie chciała mi go dać. Kiedy patrzę z perspektywy, myślę, że początkiem wewnętrznej zmiany było to, jak ona reagowała na moją agresję, na nienawiść w stosunku do Boga i w końcu do niej samej. Była młoda, zakochana i chyba wiara dawała jej siłę, podświadomie czuła, że ma walczyć, że będzie wszystko dobrze. Pamiętam sytuację, kiedy kolejny raz odmówiła mi rozwodu, nie chciała się też wyprowadzić. Wyrzuciłem ją z domu. Była bezdomna, przez kilka tygodni musiała się ratować mieszkaniem u moich rodziców. Tak trwała ta wojna z krótkimi momentami pokoju.
Kiedyś wrócił do domu wściekły, że stoi mu na drodze do sukcesu.
– Ja chciałem pić i robić pieniądze, ona chciała być uczciwa, mieć rodzinę, dom, męża, a nie pieniądze, które dla niej nigdy nie miały znaczenia. Bywały w naszym życiu sytuacje, kiedy wielokrotnie proponowałem jej: „Tu są pieniądze, bierz ile chcesz, na co chcesz”. A ona odpowiadała: „Nie chcę nic, jak będę czegoś potrzebowała, pojedziemy razem i mi to kupisz”. Takie miała podejście, a ja zupełnie odwrotne – moim Bogiem był pieniądz – to było to, co chciałem mieć i robić.
Pamiętam kolejną awanturę, krzyczałem: „Kiedy wreszcie mnie zostawisz, nie masz żadnej godności i plunąłem jej w twarz… To był moment, którego człowiek nigdy nie zapomina. Wytarła się i powiedziała: „Możesz mi pluć w twarz ile chcesz, ale ja i tak nie dam ci rozwodu, chcę, żebyś wiedział, że będę walczyła o ciebie do końca.

Bóg nie miał żadnych szans
Mężczyzna taki jak ja – miałem czarny pas karate, trenowałem policjantów, uczyłem ludzi samoobrony, sztuk walki, byłem w reprezentacji Polski w boksie swego czasu – nie mógł sobie z nią poradzić. Nie byłem w stanie zrozumieć takiej miłości. Dla mnie miłość była transakcją, czyli ty dajesz, ja daję, każdy jest zadowolony i idziemy dalej. Jak w biznesie. I jeżeli dwie strony są zadowolone, to biznes jest dobry. A jeśli ja na tym wygrywam więcej, biznes jest super. Tak podchodziłem do życia, uważałem, że ludzie to wilki i rekiny, trzeba być twardym, nie można pokazywać emocji, nigdy nie wolno płakać i okazywać słabości. Dopiero po latach opowiadała mi, co przechodziła, jak po takich sytuacjach płakała i myślała o odejściu. Tylko dzięki Bogu i wierze przetrwała.
Był rok 1999, ja wchodziłem na szczyt, przynajmniej w moim własnym mniemaniu. Zatrudniałem kilkudziesięciu pracowników, robiłem już większe biznesy, zacząłem budować apartamenty, podpisywałem kontrakt na ziemię, żeby wybudować wieżowiec. I przyjechał taki człowiek, którego nazywano prorokiem. Bardzo rzadko bywałem w kościele, bo dla mnie najważniejsi byli klienci i jeśli miałem spotkanie z klientem, Bóg nie miał żadnych szans. Ale tak się złożyło, że wtedy poszedłem do kościoła, zainteresował mnie przyjazd człowieka z Polski, który będzie coś tam mówił. Siedziałem na końcu, a on wyciągnął palec, wskazał na mnie wśród tych wszystkich ludzi i powiedział: „Ponieważ jesteś takim pysznym człowiekiem – stracisz wszystko, co masz. Będziesz „chodził po ścianach”, szukał pomocy u ludzi i jej nie znajdziesz. Nikt ci nie będzie w stanie pomóc”.
Wyśmiałem go, uznałem, że to jakiś fanatyk, wariat chrześcijański, jakich (uważałem wtedy) jest wielu.
Trzy miesiące później, pomimo tego, że miał dobre zaplecze, dobre kontrakty i ludzi – zbankrutował.
– Do tego stopnia, że wpadłem w poważne tarapaty za niezapłacone rachunki i mało brakowało, a wylądowałbym w więzieniu. Pamiętam spotkanie z ludźmi rządu federalnego, którzy dali mi pół roku na spłatę długu, albo konsekwencje. Musiałem pracować non stop przez te pół roku, żeby wszystko spłacić. Spłaciłem i zostałem z niczym, wszystko poszło pod młotek.
Nataniel
Pod koniec roku 1999 Marzena była w szóstym miesiącu ciąży, zaczęliśmy oczekiwać na nasze dziecko.
I ten sam człowiek, który przepowiedział, że Bóg mi wszystko zabierze powiedział, że pobłogosławi mnie doskonałym darem. Wiedzieliśmy, że mówi o dziecku, które się jeszcze nie narodziło.
Przyszedł dzień 28 marca 2000 r., w dniu, w którym ja się urodziłem rodzi się mój syn.
Rodzi się siny, nie oddycha, nie rusza się (jak się później okazuje, z dziurą w przeponie, przez którą przeszły wszystkie wnętrzności i zmiażdżyły mu płuca, a serce przesunęły na drugą stronę).
– W moim przekonaniu martwy. Lekarze zaczynają przywracać go do życia pod aparaturą, panuje zamieszanie, masa ludzi biega z jakimś sprzętem.
Przez kilka godzin nie mogą go zdiagnozować, nie wiedzą, co się dzieje. W końcu jakiś ekspert stawia diagnozę: w miejscu płuc jest żołądek i wszystkie jelita, a serce po drugiej stronie… Pamiętam w nocy przyszli do mnie lekarze i zakomunikowali, że mój syn nie ma żadnych szans na przeżycie i powinniśmy odłączyć go od aparatury.
Myślę, że to był trzeci, najpotężniejszy cios w moim życiu. Pierwszy to mojej żony miłość, której nie rozumiałem, nie wiedziałem, dlaczego w ogóle ktoś może być tak głupi, że tak kocha…Drugi – to, że straciłem pieniądze, że poznałem w swoim życiu Kogoś, kto był mocniejszy niż kasa. Zawsze uważałem, że za pieniądze można kupić wszystko i nagle okazało się, że istnieje Ktoś, kto jest od nich większy…
I to trzecie uderzenie – za żadne pieniądze nie można było pomóc mojemu synowi. Eksperci z najlepszym sprzętem na świecie nie byli w stanie nic zrobić.
Wypowiedziałem Bogu totalną wojnę. Krzyczałem, oskarżałem Go, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach…
I tu zaczyna się coś, czego nie byłem w stanie zrozumieć (teraz rozumiem).
Oczywiście nie zgodziliśmy się na odłączenie syna od aparatury, więc lekarze podtrzymywali go przy życiu różnym sprzętem, respiratorem. Moja żona czuwała przy Natanielu niemal całą dobę, pilnowała go i czytała mu Biblię. Obdzwoniła wszystkich znajomych ze wszystkich kościołów. Ludzie przyjeżdżali (to była prawdziwa pielgrzymka), modlili się, nakładali na niego ręce, mieli różne wizje. Jedna kobieta powiedziała, żebyśmy się nie martwili, bo widziała jak Bóg odbudowuje jego płuca. Takie różne rzeczy się działy, w których nie brałem udziału, bo byłem w tym stanie buntu wobec Boga. Uważałem, że są to wariaci.
Kiedy przyjeżdżałem do szpitala, moja żona szła coś zjeść, jechała do domu przebrać się, wykąpać i wracała z powrotem.
W jednym z momentów jej nieobecności byłem z Natanielem w wielkim pokoju intensywnej terapii… I zobaczyłem coś, czego nie byłem w stanie zrozumieć – film przed moimi oczami. Zobaczyłem Jezusa cierpiącego, maltretowanego i tak strasznie umęczonego, że uciekłem ze szpitala. Zostawiłem dziecko, zostawiłem wszystko i po prostu zwiałem, nie byłem w stanie tego wytrzymać.
Przeżycie się skończyło, ale następnego dnia wróciło, w tym samym momencie, w którym się urwało. Torturowanie, bicie Jezusa było tak intensywne, tak strasznie Go katowali, że ponownie, po raz drugi uciekłem ze szpitala. Powtórzyło się to trzy razy, za trzecim razem już zrozumiałem, że nie jestem w stanie tego zablokować, nie jestem w stanie uciec. Że będę musiał obejrzeć do końca to, co ten Ktoś chce, żebym zobaczył. I widziałem rzeczy takie, które trudno sobie wyobrazić…
To było tak niesamowite, tak druzgoczące, że mogę śmiało powiedzieć – pękło mi serce. Stało się coś ponadnaturalnego. Patrząc na swego syna doszedłem do wniosku, że jestem beznadziejny jako człowiek. Pamiętam, że „usłyszałem” potężny głos (nie jestem w stanie wytłumaczyć jak to możliwe), który zadał mi pytanie: „Co byś zrobił, żeby uratować swego syna?” Popatrzyłem na to małe, pokłute ciałko i odpowiedziałem: „Wszystko. Powiedz mi żebym zabił, a zrobię to, żeby on żył”. I usłyszałem: „Ale nie możesz zrobić nic. Ja mogłem, ale nie zrobiłem. Wiesz, dlaczego? Dla ciebie i dla innych ludzi”. Poczułem się złamany jako mężczyzna i jako człowiek, On mógł zrobić coś dla swojego Syna, mógł wszystkich tych ludzi zmiażdżyć w pył – Ojciec, który wybrał płacz i cierpienie, i dał swojego Syna za takiego beznadziejnego bandytę jak ja. Świadomość, jaki naprawdę jestem była druzgocząca, a szok tak silny, że przez kilka dni nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa.
Spotkanie w kościele
– Nasz kaznodzieja zorganizował czuwanie modlitewne, żeby się modlić za Nataniela. Lekarze mieli go operować – otworzyć i zobaczyć, czy da się coś ponaprawiać.
Stanąłem w tym kościele, podniosłem ręce do góry i po raz pierwszy od wielu lat, i pierwszy raz od narodzin syna zacząłem płakać. Powiedziałem głośno Bogu: „Wygrałeś. Rozumiem już, o co chodzi i oddaję Ci swego syna jak Abraham oddał Izaaka. Zrób z nim, co chcesz. Ale jeżeli mi go dasz, będę Ci wdzięczny. Jednak bez względu na Twoją odpowiedź, ja dzisiaj obiecuję, że będę Ci służył do końca życia”. Szlochałem, płakałem…
Następnego dnia lekarze otworzyli mojego syna, okazało się, że nic nie można zrobić. Serca nie mogli dotknąć, bo bali się, że umrze. Mam dokumenty z tej operacji.
Kiedy kolejny raz przyjechałem do szpitala, ludzie wskazywali na mnie i mówili: „To jest ten ojciec, ojciec „star baby” (dziecka z gwiazd). Nie miałem pojęcia, o co im chodzi.
Ale ci trzej lekarze, którzy na początku sugerowali, żebyśmy dziecko odłączyli, poprosili mnie do pokoju ze zdjęciami rentgenowskimi i powiedzieli: „Musimy ci coś pokazać, musisz to zobaczyć!” I zaczęli mi pokazywać zdjęcia od początku. „Zobacz, tutaj jest serce, tutaj żołądek, tu gdzie powinny być płuca są wnętrzności, itd. Zobacz drugie, trzecie”. Patrzyłem na te zdjęcia, a oni pokazując, co się wydarzyło powiedzieli, że nie są w stanie tego wytłumaczyć, ale w ciągu kilku godzin serce mojego syna wróciło samo na swoje miejsce i co jest z punktu widzenia medycyny niemożliwe – zmiażdżone płuca zaczęły się rozrastać. Robili zdjęcia co kilka godzin i na każdym kolejnym płuca były coraz większe. Lekarze powiedzieli mi, że jego ciało zaczęło walczyć z całą aparaturą i kiedy go na sekundę odłączyli – zaczął sam oddychać. Nie rozumieli, co się stało.
W każdym razie poinstruowali mnie jeszcze, że nawet, jeżeli on przeżyje to będzie dzieckiem ułomnym, które nie będzie mogło chodzić do normalnej szkoły, nie będzie mogło uprawiać sportu, mieć kontaktu z przyrodą, że wszystko, nawet kurz może go zabić. Będzie musiał mieć w domu butlę z tlenem itd. itd. Odpowiedziałem im, że mój Bóg jak leczy, to nie w połowie…
Zmaganie było długie, ale kończąc historię, w ciągu bardzo krótkiego czasu jego płuca całkowicie rozrosły się. Obecnie Nataniel ma 14 lat (mamy troje dzieci), jeździ ze mną na polowania, nawet na niedźwiedzie, chodzi po wielkich lasach, po Górach Skalistych, jest atletą, bardzo dobrze pływa, biega, uprawia pięciobój, strzela. Lekarze dalej się dziwią jak to możliwe, że on żyje i jest tak niesamowicie wysportowany i zdrowy. Robili mu specjalne testy na alergię. Okazało się, że mój syn nie ma nawet jednej alergii, że jest w stu procentach zdrowy.
Po uzdrowieniu syna, po tym, co „zobaczyłem” miałem zrobić następny krok na drodze wewnętrznej przemiany, ale to jeszcze trochę potrwało.
Rzuciłem się znowu w wir biznesu, Bóg w jakiś sposób mnie błogosławił… Odbudowałem swoją firmę, założyłem gazetę dla bardzo bogatych ludzi, czytaną przez lekarzy, prawników, nazywała się „Calgary Living, Vancouver Living and Toronto Living”. Sama gazeta zarabiała 100 tys. dolarów miesięcznie. Miałem już dziewięć domów, zaczęło mi się świetnie układać, zatrudniałem bardzo dobrych fachowców. Moje inne firmy też coraz lepiej prosperowały. Muszę przyznać, że bardzo podobało mi się życie w tamtym okresie. Jadałem w najlepszych restauracjach. Było fajnie. Był to znowu początek wielkiej rzeczy, czułem już wiatr w żaglach i teraz tylko kwestią czasu było, że zbuduję tu swoje imperium.
Przyszedł rok 2005, siedząc w biurze słyszę ten sam głos, który słyszałem pięć lat wcześniej (nie mówimy tutaj o zwykłym głosie, to jest coś tak potężnego, że tego nie da się zignorować): „Spakuj swoje rzeczy i wyjdź bez niczego”. Spakowałem, wyszedłem i nigdy więcej tam nie wróciłem…

Całą swoją energię poświęcił na to, żeby wyciągać ludzi z rynsztoka
– Wylądowałem na ulicy, na której byłem już od dwóch lat, ale tak na pół gwizdka, kiedy to starałem się pomagać biednym, organizowałem obiady charytatywne, dawałem pieniądze, będąc jednak zaprzątnięty biznesem. A od 2005 roku zająłem się ratowaniem ludzi na ulicy już całkowicie.
– Założyliśmy Kościół Uliczny w piekle, w getcie, w którym po jednej stronie stało ok. 50 handlarzy narkotyków, po drugiej prostytutki i ich „opiekunowie”, zajmujący się handlem kobietami.
Kilkakrotnie próbowano mnie zabić (pistoletem, nożem), byłem atakowany przez gangi.
Ta służba zaczęła przynosić niesamowite owoce, setki ludzi się nawracały, zmieniało się ich życie.
– Okazało się, że korupcja w przytułkach jest ogromna – 230 milionów dolarów przeznacza się rocznie na walkę z bezdomnością w samej prowincji Alberta i większość tych pieniędzy jest po prostu rozkradana.
Zacząłem publicznie mówić o biedzie, bezdomności, o życiu w getcie i stałem się tak naprawdę tym, kim zawsze chciałem być – adwokatem, który broni ludzi. Stworzyłem program telewizyjny, który był emitowany na wielu kontynentach, 120 milionów osób oglądało go przez satelity. Moje wypowiedzi były bardzo nagłaśniane. Z tym, że najpierw byłem bardzo popularny, a później stałem się bardzo niepopularny…
Wyciągałem te wszystkie brudy, ale żadne media nie chciały informować o korupcji. A bezdomni byli szantażowani, kobiety zmuszane do seksu za jedzenie i dach nad głową, (za które przecież my, podatnicy płacimy). Zaczęły się szykany i pierwsze aresztowania.
– Byłem pierwszym Kanadyjczykiem, który został aresztowany za publiczne czytanie słowa Bożego. Później przyszły następne aresztowania i mandaty za nielegalne karmienie ludzi, nielegalne zgromadzenia. Pamiętajmy, że te zgromadzenia miały miejsce w getcie, do którego nikt nie chciał przychodzić, gdzie nawet policja bała się przyjeżdżać. Otworzyłem Kościół Uliczny dla handlarzy narkotyków i prostytutek – nie mówimy o jakimś parku, gdzie nagle wjechałem z Krzyżem. To było piekło na ziemi.
Wywlekanie pewnych rzeczy na światło dzienne nie spodobało się władzom w Calgary i oczywiście nie spodobało się prowadzącym przytułki, którzy robią na tym wielkie pieniądze. Zaczęła się medialna nagonka, potem sądy, mandaty. Mandat dostaliśmy np. za to, że karmimy bezdomnych, a to rozprasza przejeżdżających kierowców… Inny – za nielegalne karmienie bezdomnych albo za układanie rzeczy dla nich na chodniku – w miejscu, gdzie stoją prostytutki i handlarze narkotyków, gdzie ci ludzie sprzedają, leżą, śpią. W sumie w ciągu dziewięciu lat stawałem ponad sto razy przed sądem (w tej chwili mam trzy sprawy), aresztowany byłem już 10 razy, skuty jak pies, czasami publicznie paradowano ze mną, żeby mnie ośmieszyć i poniżyć. Na posterunku policji kilkakrotnie próbowano mnie połamać. Ale myślę, że Bóg w tym wszystkim miał plan – zrobić ze mnie wojownika – nie na darmo uczyłem się sztuk walki. Pozwolił mi na to i inne rzeczy przez te wszystkie lata, żeby stworzyć charakter i człowieka, który się nie załamie pod jakąś presją, np. ludzi skorumpowanych. A ponieważ sam kiedyś byłem skorumpowany, sam dawałem łapówki – nienawidzą mnie jeszcze bardziej. Bo znam system, znam tych ludzi, wiem jak działają. Myślę, że obawiają się mnie niektóre osoby sprawujące władzę. Oczywiście nie wszyscy są tacy źli. Mam bardzo dobrych przyjaciół na wysokich stanowiskach, przyjaźnię się z ministrami, bardzo przyzwoitym posłem z Calgary. Mam dużo uczciwych znajomych w tym świecie.

Marsze, manifestacje
– Oprócz Kościoła Ulicznego organizowaliśmy manifestacje, ponieważ była i jest w dalszym ciągu nagonka medialna na wszystko, co chrześcijańskie. Później zaczęliśmy organizować festiwale, Marsze dla Jezusa w różnych krajach, starając się zebrać jak największą grupę ludzi, którzy myślą podobnie. Kościoły Uliczne rozrastają się, także w Polsce. Występujemy m. in. przeciwko aborcji – dziecko w łonie matki ma prawo do życia i żaden człowiek nie może go tego prawa pozbawiać… Występujemy przeciwko teoriom, które na całym świecie forsują homoseksualiści (żądają żebyśmy zaakceptowali ich punkt widzenia, domagają się tolerancji, ale to samo prawo odbierają nam).
Zawsze powtarzam, że nie mamy się czego wstydzić. Niech ci, którzy są skorumpowani się wstydzą. Że stoimy za prawami człowieka? Niech ci, którzy je łamią się wstydzą. Że stoimy za prawem do życia? Wszyscy ci, którzy się sprzeciwiają, jednak to prawo do życia otrzymali…
Chrześcijanie nie muszą wstydzić się swojej wiary, nie muszą się chować
– I zawsze mówię, że Jezus jest jedynym pośrednikiem między człowiekiem i Bogiem. Jest tylko jedna droga – jeżeli człowiek chce żyć i być szczęśliwym – musi przyjąć Jego zasady. Nie może oczekiwać, że będzie mu dobrze na własnych, ludzkich zasadach. Trzeba ukorzyć się, zgiąć kolano i powiedzieć: „Boże, masz rację. Rób, co chcesz, bo wiesz lepiej”. Im szybciej to zrobimy, tym szybciej przyjdzie szczęście, które tak gonimy. Cieszę się, że udało mi się to zrozumieć, kiedy jeszcze nie było za późno i kiedy nie zrujnowałem swojego życia całkowicie.
Naszym największym wrogiem jest pycha, ja byłem strasznie pyszny i zapłaciłem za to wysoką cenę. Nikt z nas nie zabierze do grobu ani majątku, ani władzy. Teraz takie rzeczy nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Jedyne, czego pragnę to mieć za co opłacać rachunki i podstawowe potrzeby, i robić to, do czego Bóg mnie powołał. Pieniądze, władza, polityka, te przepychanki, to wszystko jest tak obrzydliwe, tak głupie… Szacunek należy się oczywiście tym, którzy coś osiągnęli, ale bez przesady. To są ludzie, którzy powinni być sługami innych, tymczasem oni wykorzystując swoją władzę, tytuły, majątek chcą, żeby to im służyć. Ja też taki byłem. Lepiej jest błogosławić i dawać niż otrzymywać. Ale człowiek musi to sam zrozumieć i prosić Boga, żeby otworzył mu oczy…
PS
Tak a propos jeszcze tej służby na ulicy
– Tam, gdzie wystartowaliśmy z Kościołem Ulicznym w getcie, w Calgary, mój brat Dawid był handlarzem narkotyków i narkomanem przez 10 lat. Nawrócił się dzięki tej służbie i obecnie głosi Ewangelię razem ze mną. W 2006 roku totalnie został uzdrowiony od alkoholu i narkotyków, nie pije, nie ćpa, nie używa żadnych używek. Ma żonę i w ogóle zaczęło mu się bardzo fajnie układać. A próbował popełnić samobójstwo wielokrotnie, raz odratowano go w szpitalu na kilka minut zanim stałby się rośliną. Kiedyś mi wyskoczył z szóstego piętra, rzucał się na noże, ćpał, handlował, zatrudniał prostytutki – makabra. Nawet zamierzał wynająć człowieka, żeby mnie zabił, bo mu przeszkadzałem w interesie, bo mu wjechałem z Kościołem w jego biznes. To długa historia, w każdym razie prowadził Marsz dla Jezusa ze swoją żoną i moją w Calgary, otwierany przez posła i ministra rządu kanadyjskiego w tym samym dniu, kiedy ja prowadziłem w Warszawie. To jest takie żywe świadectwo w mojej własnej rodzinie, że Ewangelia jest prawdziwa, że Bóg jest żywy, a nie martwy gdzieś daleko, z siwą brodą – Bóg, który pragnie, aby każdy dostał wolność, aby każdy otrzymał nadzieję.
Chrześcijanie powinni się zjednoczyć, ludzie chcą słyszeć prawdę, ale nie chcą się do tej prawdy dorzucić. I są na przegranej pozycji, bo błogosławieństwo płynie z jedności. Gdybyśmy naprawdę się zjednoczyli – świat wyglądałby inaczej. Zawsze mi wracają słowa mojej żony, kiedy mam już dosyć ludzi (Boga nie mam dosyć – On jest wspaniały, niesamowity i zawsze chce dla nas jak najlepiej). Ale czasami mam dosyć ludzi, dosyć tego bagna politycznego, tych niesnasek, kłótni, „pchania się do koryta”. Wtedy żona mi powtarza: „Zostałeś powołany do tego, żeby karmić biednych i dawać ludziom nadzieję, więc rób swoje”. Zawsze mi mówiła, już od lat dziewięćdziesiątych, że są dwie kategorie ludzi – wyedukowani, mający dużą wiedzę, tytuły, bogactwo, ale często głupi i są ludzie mądrzy mądrością, która przychodzi od Boga…
Artur nie wierzy w przypadki, ja chyba też… Poznałam go jako maleńkie dziecko zaraz po urodzeniu – jest synem mojej szkolnej koleżanki, z którą straciłam kontakt wiele lat temu. W czerwcu na redakcyjną skrzynkę przyszedł e-mail z Warszawy od Marcela Płoszczyńskiego, z prośbą o nagłośnienie wydarzeń, których pan Marcel był współorganizatorem. Chodziło o międzynarodowy Marsz dla Jezusa. Główne media w Polsce nie chcą niestety o tych sprawach pisać. Zamieściłam informację w Internecie i dopiero wtedy zastanowiło mnie nazwisko Artura…
Po jego przylocie do Polski rozmawialiśmy kilka godzin, efektem tej rozmowy jest powyższa opowieść. Nie chciałam za bardzo w nią ingerować, stąd duża objętość tekstu. Pewne wątki jednak pominęłam – niektóre przeżycia były zbyt mocne i nie zdecydowałam się ich opublikować…
Na zakończenie Artur powiedział mi: „Nie wiem, co los przyniesie, zobaczymy, co Bóg dla nas ma. Jestem gotowy jak żołnierz, czekam na następne rozkazy”.
Elżbieta Bylczyńska
—————————————————————————————————————–
Marsz dla Jezusa przeszedł przez Warszawę
W niedzielę 15 czerwca chrześcijanie największych grup wyznaniowych z całej Polski i świata zebrali się w Warszawie, by wziąć udział w Ogólnopolskim Marszu dla Jezusa. Był wśród nich ambasador Nigerii – Samuel Wodi Jimba
Wcześniej, organizatorzy Marszu wspólnie z ambasadorem Nigerii i przedstawicielem Billy Graham Assosiation, złożyli wieńce na Grobie Nieznanego Żołnierza. Podczas przemówienia Artur Pawłowski wskazał na wagę przelanej krwi bohaterów narodowych, którzy zginęli w walce o wolną Polskę oraz na potrzebę kultywowania chrześcijańskich wartości i narodowej tradycji. Nawiązał do słów św. Jana Pawła II: „Wołam, ja, syn polskiej ziemi, (…) Niech zstąpi Duch Twój! (…) Zgromadzonych na placu Józefa Piłsudskiego przywitał także ciepło ambasador Nigerii:
– Dzięki łasce Bożej chrześcijanie z Polski, Nigerii i Stanów Zjednoczonych pewnego dnia znajdą się w jednym, tym samym miejscu – zapewnił, wskazując na Chrystusa, jako na jedyną drogę do nieba. Obecność nigeryjskiego dyplomaty nie była jedynym akcentem, świadczącym o wielokulturowości zgromadzenia. W Marszu uczestniczyły osoby różnych narodowości. Część z nich przybyła do Polski wyłącznie po to, by uczcić Boga na ulicach Warszawy. Marsz zatrzymał się kilka razy. Podczas postojów modlono się o Polskę, błogosławiąc mieszkańców Warszawy. Przy ul. Wiejskiej również…
Po południu kilkutysięczny tłum ubrany w czerwone koszulki z hasłami, których treść nawiązywała do miłości i zmartwychwstania Chrystusa, dotarł na ostatnią stację. Była nią Pepsi Arena, gdzie w ramach Festiwalu Nadziei odbyły się koncerty światowej sławy muzyków chrześcijańskich. W Festiwalu wzięło udział ponad 20 000 osób. Na ewangelizacyjne przesłanie Franklina Grahama pozytywnie odpowiedziało kilka tysięcy uczestników w modlitwie, powierzając swoje życie Chrystusowi.
Syn Billego Grahama
Franklin Graham jest synem słynnego ewangelisty Billego Grahama,. Obecnie pełni on funkcję prezesa i dyrektora generalnego Stowarzyszenia Ewangelizacyjnego Billy’ego Grahama oraz międzynarodowej chrześcijańskiej organizacji humanitarnej i ewangelizacyjnej Samaritan’s Purse. Sprawując służbę ewangelisty spotkał się z pięcioma prezydentami USA i z wieloma światowymi przywódcami w Europie, Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej. Franklin Granham był głównym mówcą podczas Festiwalu Nadziei, organizowanym przez polskie Kościoły chrześcijańskie we współpracy z Billy Graham Evangelistic Association. Na Pepsi Arenie wystąpili m.in.: Michael W. Smith, Newsboys, Chór TGD, Natalia Niemen i Dennis Agajanian.
O Arturze Pawłowskim
Inicjatorem i głównym organizatorem Marszu dla Jezusa w Warszawie był Artur Pawłowski, polski emigrant mieszkający w Calgary, gdzie wraz z żoną prowadzi chrześcijańską służbę dla osób bezdomnych i potrzebujących, o nazwie Street Church. Dzięki jego działalności co roku wydawanych jest 200 000 posiłków, a przesłanie Ewangelii dociera do ludzi, którzy sami z siebie nigdy nie wybraliby się do kościoła. Owocem wspólnego zaangażowania Artura i jego współpracowników są liczne nawrócenia dealerów narkotyków, prostytutek, a nawet płatnych morderców (część z tych osób do tej pory pracuje w Kościele Ulicznym jako wolontariusze). Na walkę z charytatywną misją kanadyjskiego Kościoła Ulicznego miasto wydało dotąd ponad 2 000 000 dolarów…
Marcel Płoszczyński