Salon VW Berdychowski Osa Nieruchomości Mosina - działki, mieszkania, domy Wiosenny repertuar trendów w Starym Browarze
Zofia Staniszewska | poniedziałek, 27 paź, 2014 |

Uwaga najmłodsi Czytelnicy! Część druga

Wydarzenia w książce „Grzdyle i Szkodniki” Zofii Staniszewskiej oparte są na autentycznych przeżyciach grupki małych przyjaciół, wychowujących się z daleka od wielkiego miasta, w osadzie, której nawet nie można nazwać wioską. Czego tu nie ma! Jest spotkanie z na pół oswojonym dzikiem, nauka jazdy na koniach, hodowanie w domu małych sikorek, wyrzuconych z gniazda przez ptasich rodziców, niebezpieczna przygoda z gniazdem szerszeni zbudowanym na dębie, który zostaje powalony przez burzę, przeżycie porodu szczeniaków, łapanie jaszczurek wygrzewających się na olbrzymich kamieniach skalniaka, a nawet pewna Baba Jaga…

Przyjeżdżają Fizia i Kinga, która miała być Mizią

Porządne porządki

Dzisiaj rano mama zapowiedziała, że jeśli posprzątamy w swoich pokojach, to po południu pozwoli nam zobaczyć, jak tata z Cezarym, czyli ojcem Szkodników, wyprowadzają JE z samochodu.
– Hurrra! – wydarł się na cały dom Kuba.
Długo czekaliśmy na ten dzień, kiedy ONE w końcu przyjadą, więc nie wykręcaliśmy się, jak zwykle, tylko wzięliśmy się z bratem od razu do roboty. Zrobilibyśmy nie wiem co, byle już było popołudnie! Brat wyjął z kieszeni spodni radiostację, którą dostał na ostatnie urodziny, wyciągnął antenkę, podniósł ją do ust i zaczął nadawać:
– Trójka do bazy! Trójka do bazy! Operacja „Sprzątanie” zaczęta.
Najpierw poszliśmy do mojego pokoju, bo u mnie jest mniejszy bałagan. Ubrania, które leżały sobie spokojnie na dywanie, wrzuciliśmy do szafy. Potem trochę trudno było ją domknąć, ale Kubuś przycisnął drzwi z całych sił, a wtedy ja przekręciłam klucz. Następnie brat zajął się zanoszeniem moich pluszaków do garderoby, a ja zmiotłam ręką drobiazgi z biurka wprost do szuflady. Teraz zaczęło się prawdziwe sprzątanie: ostrożnie zaczęłam przeglądać i w odpowiedni sposób segregować moje kolekcje: znaczków, naklejek, karteczek, kapsli i papierowych zwierząt, które tak śmiesznie się nazywają – origami. Kuba zaglądał mi cały czas przez ramię i od czasu do czasu o coś sępił. Nie przeszkadzało mi to, najprzyjemniej przegląda się swoje zbiory przy kimś, kto głośno podziwia: „Ale to świetne!” albo „To mi się podoba!”, albo „Skąd to masz?”, albo „Dasz mi to? Tego właśnie szukałem”. Porządki to doskonała okazja do wymiany różnych rzeczy: wymieniłam więc kapsel na znaczek, a resorówkę na segregator z misiem. Gdy w końcu się z tym uporaliśmy, zarzuciliśmy kapę na rozbebeszoną pościel. Upewniłam się tylko, czy mała diodowa latarka jest schowana pod poduszką, bo uwielbiam czytać książki, gdy rodzice myślą, że już grzecznie sobie śpię; i zadowoleni z efektu, pobiegliśmy z Kubą do jego pokoju. Tu zauważyłam ze zdziwieniem, że na komodzie leży moja książka o rasach psów, której długo szukałam. Usiadłam więc sobie na łóżku, żeby przyjrzeć się co ciekawszym zdjęciom mysiów-pysiów, ale coś mnie dźgnęło w pupę. Uniosłam kołdrę i wyciągnęłam spod niej dwa śrubokręty i młotek. Nigdy nie zrozumiem chłopaków: Kuba, odkąd skończył jakieś dwa lata, przytula się do narzędzi, żeby spokojnie zasnąć. Ja tam wolę moje puchate słodziaczki. Schowałam z powrotem narzędzia pod kołdrę i zabrałam się za czytanie, podczas gdy brat sprzątał. Zaczął od zabawek rozrzuconych po podłodze. Powrzucał je do pojemników i skrzyni, ale ponieważ było tam za mało miejsca, resztę upchnął do swojego namiotu w kształcie zamku. Rozlany rano sok wytarł z podłogi nowym misiem.
– I tak wyglądał na brudnego, taki szary – mruknął usprawiedliwiająco.
Leżące na komodzie okruszki sucharów i chlebka kukurydzianego zrzucił za szafkę. Poleciały przy tym niektóre cienkie książeczki, w tym jedna z biblioteki.
– Kiedyś się przecież znajdą – uspokoił mnie.
W kącie znalazł kilka pestek czereśni i jeden ogryzek – wepchnął je pod łóżko – kosz był stanowczo za daleko – aż w łazience. Nie miał przez chwilę pomysłu na nowe koszary dla żołnierzyków z parapetu. Po głębszym namyśle poradziłam mu, żeby upakował je do szuflady z majtkami. A majtki przełożył do skarpetek. Tylko miecze, szable, maczugę i łuk w skupieniu, marszcząc czoło, porządnie ustawił w kącie, tak żeby je mieć w razie czego pod ręką. Kuba zawsze twierdził, że dobry wojownik powinien być przygotowany na wypadek wojny, złodzieja albo dinozaurów czy innych smoków. W końcu odszedł pod drzwi, popatrzył z uznaniem na czysty pokój i wyciągnął radiostację z kieszeni.
– Trójka do bazy! Trójka do bazy! Operacja „Sprzątanie” zakończona. Koniec kropka pe el.

Przyjeżdżają

Po obiedzie mama rzuciła okiem na nasze posprzątane pokoje i powiedziała, że możemy wyjść na pastwisko, bo tatusiowie zaraz przyjadą. Przed chwilą dzwonili. Natychmiast wybiegłam z domu, aż mama musiała za mną wołać, żebym założyła buty. Wróciłam pędem i w sionce zamieniłam kapcie na sandały. Gdy znalazłam się na padoku, już wszyscy tam byli. Tobiasz czesał swoją Bajkę, a Kubuś wpychał jabłko do paszczy Afryki. Bajka i Afryka to olbrzymie klacze rasy wielkopolskiej. A najważniejsze, że są nasze. I że są piękne. Bajka jest prawie cała biała, ma różowe chrapy w prawdziwe piegi, śmieszne kopyta, bo trzy prawie różowe, a jedno grafitowe. I jest bardzo towarzyska, i łakoma. Lubi grzebać pyskiem w naszych kieszeniach, ponieważ często przynosimy dla niej marchewki albo jabłka. Afryka ma lśniącą czarną sierść. Tata mówi, że jest czarna jak heban, a ponieważ heban – drzewo, którego drewno jest barwy czarnej – rośnie w Afryce, stąd pochodzi imię naszej klaczy. Mnie tam kolor czarny kojarzy się z Murzynkiem Bambo, ale ponieważ nawet dziecko wie, że Murzynek Bambo w Afryce mieszka, to na jedno wychodzi. Żeby było zabawniej, białe konie nazywa się siwymi, choć wcale nie muszą być stare, a czarne – karymi. Nasze klacze mają tylko jedną wadę – niezbyt przyjemnie się na nich siedzi, bo są dla nas za szerokie. Co prawda tata Szkodników twierdzi, że im koń większy, tym wygodniejszy, bo jeździ się na nim jak na szafie, ale tak sobie myślę, że na szafie to się chyba za wygodnie nie jeździ. No bo inaczej ludzie jeździliby na szafach, a przecież nie jeżdżą.
– Jest! Jadą! – krzyknęła nagle Kaśka i wszyscy spojrzeliśmy na ścieżkę, tam gdzie kończy się pastwisko.
Do bramki zbitej z belek podjeżdżała terenówka Szkodników, ciągnąca niewielką przyczepę. Wiedzieliśmy, że w środku są ONE. Po chwili samochód zatrzymał się przy płocie oddzielającym pastwisko od padoku. Wysiedli tatusiowie i kazali nam zamknąć biegające i szczekające na powitanie psy. Nie było rady, w takich wypadkach ja i Tobiasz zawsze musimy odwalać najcięższą lub najnudniejszą robotę. Gdy przybiegliśmy z powrotem, już bez psów, skomlących w sionkach z niezadowolenia, że omija je coś ciekawego, Cezary właśnie otwierał drzwi przyczepy. Położył je na ziemi tak, że utworzyły kładkę prowadzącą na ziemię. Wtedy zobaczyliśmy TO! To znaczy dwa majtające brązowe ogonki.
– Jakie kici-myci, misie-tulisie, mysie-pysie! – rozczuliła się Małgosia.
– Żadne kicie czy misie – żachnął się Tobiasz – to kuce!
I rzeczywiście, najpierw Cezary wyprowadził jednego kuca, potem tata drugiego. Nie było to łatwe, ponieważ konie z braku miejsca w przyczepie musiały wychodzić tyłem. Mój tata cały czas przemawiał do kucy takim łagodnym i cukierkowym głosem, jakim nie mówił nawet do świeżo narodzonego Kubusia. Ani do mamy, gdy ją przytula i jest pewny, że my nic nie słyszymy. W końcu mogliśmy się przyjrzeć naszym gościom. Kuce pokryte były brązowo-białymi łatkami, a grzywy i ogony miały czarne. A najważniejsze, że nie były większe ode mnie!
– Mają śliczne plamki – Kuleczka przyglądała się konikom uważnie, ale z bezpiecznej odległości.
– Takie umaszczenie nazywa się srokatym – pouczyła wszystkich Kaśka. – Mamy dwa srokacze.
– A czy kuc to koń? – dopytywała się jej młodsza siostra.
– Kuce zalicza się do jednej z ras koni. Najmniejsze kuce amerykańskie mają tylko czterdzieści centymetrów w kłębie. Niewiarygodne, ale są mniejsze od naszych psów, a przynajmniej od Miśki i…
– A dlaczego kucyki są mokre? – Małgosia bezceremonialnie przerwała siostrze.
– Spociły się ze strachu – odpowiedział Cezary.
– Słyszysz, Kaśka, mokre są od „strachowego” potu – wymądrzała się Małgosia.
– Wcześniej kuce mieszkały w dużej stadninie, gdzie miały rodzinę i przyjaciół – wyjaśniał tata Szkodników – a tu nie wiedzą, co je czeka. No, Grzdyle i Szkodniki, jak je nazwiemy?
– Fizia i Mizia – natychmiast rzuciłam, bo myślałam nad imionami od dobrego miesiąca, jak tylko się dowiedziałam, że rodzice zdecydowali się wreszcie na zakup kucy. Ładnie, nie? I do rymu.
– Jak? Akurat! – oburzył się Tobiasz – ja na żadnej Mizi nie będę jeździł. Twoja może być Fizia, moja będzie Kinga.
– Co znaczy Kinga?
– A co znaczy Fizia? – odciął się.
– Nie wiem, ale dobrze brzmi.
– Raczej dziecinnie – skwitował Tobiasz.
– Szkodniki, Grzdyle – ciszej! – Cezary przerwał nam ciekawą wymianę zdań – Fizia i Kinga potrzebują spokoju. Wypuszczam je wolno na pastwisko – i odpiął srokaczom uwiązy.
Koniki chwilę stały bez ruchu, by niespodziewanie ruszyć z kopyta. Obiegły w kółko olbrzymie pastwisko, ale nie znalazły nigdzie wyjścia. Nasze pastwisko to łąka ze specjalną trawą, którą lubią jeść konie. Tatusiowie ogrodzili je żerdziami i przymocowali do nich taśmę, przez którą biegnie prąd. Ta taśma z prądem nazywa się pastuchem elektrycznym, choć Małgosia uparcie mówi o niej pastuszek (odkąd Ola, mama Szkodników, przeczytała bajkę o pastuszku i księżniczce, Kuleczka jest zakochana we wszystkich pastuszkach). Staramy się nie dotykać pastucha, bo gdy zahaczymy o taśmę ręką albo plecami, to czujemy się tak, jakby wlazły na nas mrówki i jeszcze słoń nas kopnął na dodatek – jak kiedyś wyraził się Tobiasz. To dzięki pastuchowi konie nie skaczą przez żerdzie i nie uciekają, chociaż Afryka jest bardzo skoczna i nieraz potrafi przeskoczyć nad żerdziami. A ponieważ Bajka jest po drugiej stronie ogrodzenia, a konie nie lubią się rozdzielać, nasza klacz skubie sobie co soczystszą trawkę na sąsiedniej łące i nie ucieka.
Gdy kuce się uspokoiły, poszły się zapoznać z naszymi kobyłami, stojącymi na padoku. Konie obwąchały się i wymieniły końskie uprzejmości, a wtedy Cezary stwierdził, że się nie zjedzą i otworzył bramkę od padoku. Padok to piaszczyste miejsce, na którym uczymy się jeździć. My i wszyscy nasi znajomi, którzy przyjeżdżają do nas w odwiedziny. Klacze rzeczywiście się wzajemnie nie pozjadały, ale Fizia próbowała kopać zadnimi nogami Bajkę. Bajka dotychczas rządziła w maleńkim dwukobyłowym stadzie. Czyżby Fizia nie miała zamiaru jej się podporządkować?
Rodzice nie pozwolili nam jeszcze wsiadać na kuce. Powiedzieli, że najpierw srokacze muszą się przyzwyczaić do nas i do nowego środowiska. Poza tym trzeba kupić siodła, czapraki pod siodła, żeby się grzbiety kucom nie obtarły, strzemiona, w których trzyma się stopy podczas jazdy, uzdy, które zakłada się na głowę (konia, nie naszą), nowe szczotki, zgrzebło do czyszczenia szczotki lub bardzo zabrudzonej sierści i jeszcze kopystkę do usuwania różnych zanieczyszczeń z końskich kopyt. Oj, dużo tego!
Rankiem, następnego dnia, obudziły nas wszystkich kwiki i rżenie dobiegające ze stajni. Podbiegłam do pochyłego okna w pokoju Kubusia, przez które widać padok i zobaczyłam ustawione do siebie tyłem i wierzgające Fizię i Bajkę. Bałam się, że siwa klacz, ważąca pewnie pięć razy tyle, co kuc, zrobi mu krzywdę, ale tata kazał mi spojrzeć uważniej. I rzeczywiście – konie tylko udawały, że się kopią. Podobno bardzo rzadko zdarza się, że naprawdę walczą ze sobą, najczęściej tylko markują kopnięcia. Dlatego wygrać może każdy koń, nawet najmniejszy, byle głośno kwiczał i miał wysokie mniemanie o sobie. Tata mówi, że nasze klacze muszą się dogadać, kto będzie rządził, a potem, gdy kwestia władzy będzie raz na zawsze wyjaśniona, mogą się nawet zaprzyjaźnić.
Ubrałam się pospiesznie i pobiegłam nalać koniom wody do wiader stojących w stajni. Nasypałam też do czterech pojemników, udających żłoby, po garnku owsa. Afryka i Kinga rzuciły się na jedzenie, ale Fizia stanęła w bramie stajni i nie pozwoliła wejść do środka siwej klaczy. Czyżby Bajkę czekała abdykacja?
Przez następne dni widzieliśmy, jak konie pasą się zgodnie na pastwisku, gorzej było w porze porannego i wieczornego dokarmiania owsem. Wówczas klacz Szkodników nie miała wstępu do stajni. Trzeba było na uwiązie wyprowadzać bojowego kuca i dopiero wtedy Bajka mogła się napić i najeść. Często z pastwiska dochodziły do nas odgłosy walki. Jakie było moje zdziwienie, gdy piątego dnia mała Fizia pozwoliła wejść do stajni olbrzymiej kobyle i napić się wody! Ucieszyliśmy się: Bajka skapitulowała – hierarchia w stadzie została ustalona i nareszcie wróci spokój. Widocznie nasz srokaty pupilek ma o sobie bardzo wysokie mniemanie. Zupełnie jak Małgosia – też jest najmniejsza, a uważa się za osobę najważniejszą na świecie i na Hubach na dodatek.

Jak dzięki wyobraźni nauczyłam się prasować

Wczoraj mama szukała moich spodni, które się rozdarły – chciała je zaszyć. Gdy otworzyła drzwi od mojej szafy, część ubrań wysypała się wprost na dywan.
– Inko, tak dłużej być nie może!
– Oj, mamo, zaraz je powkładam – rzuciłam się na podłogę i zaczęłam upychać ubrania z powrotem do szafy.
Naprawdę nie rozumiem mojej mamy – postanowiła, że nauczy mnie prasować. Stwierdziła, że gdy będę sama dbać o swoje sukienki, spódniczki i spodnie, to powiększy mi się wyobraźnia. Więc naprawdę nie rozumiem mamy. Zawsze mówi, że wyobraźnię mam stanowczo za dużą, na przykład wtedy, gdy opowiadam o stopniach w szkole:
– Mamo, dostałam prawie szóstkę ze sprawdzianu z przyrody. Gdybym była w rzędzie „B”, bo tam znałam odpowiedzi na wszystkie pytania, nawet na to dodatkowe, na ocenę celującą. A w naszym rzędzie pani tak jakoś niezrozumiale sformułowała zadania…
– Inuś, nie kręć! Powiedz po prostu, co dostałaś!
– No… jeśli już chcesz wiedzieć tak dokładnie…
– Chcę – mama była nieugięta.
– To trójkę z plusem.
No i wówczas mama mówi, że cierpię na przerost wyobraźni, a teraz chce, bym miała ją jeszcze większą!

Napisano przez Zofia Staniszewska opublikowano w kategorii Aktualności

Skomentuj