Czułam stres, że aż ciasto naleśnikowe kuliło mi się na patelni
Zmienić swoje życie z ubogiego na normalne…
Nowa mosińska naleśnikarnia mieści się w pobliżu Rynku przy ul. Słowackiego 18. Pani Ania, ma dzisiaj na sobie bluzkę z tygrysem. Przyszła do pracy o 8 rano. Gotuje, smaży, wypróbowuje nowe przyprawy, wciąż udoskonala skład potraw. Lokal otwiera o godzinie 11, siada przy stoliku i czeka. Jest rodowitą mosinianką.
Naleśnikarnia „Mosinianka”
– Dziesięć lat siedziałam w domu z dziećmi, w końcu trzeba było iść do ludzi. W kwietniu ub. roku pojechałam na szkolenie do poznańskiej Barki. Słuchałam wykładów o tym, jak rozpocząć działalność, zagadnień z prawa, księgowości, planowania biznesu, opowiada. – Na koniec szkolenia przyszedł pomysł otworzenia naleśnikarni, bo w Mosinie nie ma żadnego baru nabiałowego. Za pieniądze unijne kupiliśmy elektryczne patelnie (na 40 centymetrowego naleśnika). Pierwszego dnia przyszło mnóstwo klientów. Do roboty były cztery ręce, a doradców i pomysłów pięćset. Czułam stres, że aż ciasto naleśnikowe kuliło mi się na patelni… Dużo towaru poszło do kubła. Jeżeli miałabym raz jeszcze w to wejść, nie podjęłabym się. Choć pracy się nie boję, bo w domu kładłam płytki, tynkowałam, murowałam, zakładałam kasetony.
Początki naleśnikarni „Mosinianka”
Pytam o remont lokalu. – Jak ja sobie przypomnę te wszystkie rzeczy…! – wykrzykuje pani Ania. – Na balkonie u góry wisiał baner z informacją o wynajmie. Nawiązaliśmy więc współpracę z właścicielką, to była nasza znajoma i dużo za lokal nie chciała. To znaczy płacimy cenę wysoką, ale nie najwyższą. Przez trzy miesiące trwania remontu byliśmy tu dzień w dzień, po 12-15 godzin. Trzeba było szafę rozwalić, obmyśleć, jak to ma być. Podłogę w cztery osoby szorowaliśmy po remoncie – tak pracownicy firmy malowali…
Naleśnikarnia „Mosinianka” jest spółdzielnią socjalną.
– Jak ludzie słyszą nazwę „spółdzielnia socjalna” (pani Ania zakłada długi fartuch, za kolana) – to myślą: „niezłe z nich egzemplarze”. A my tak jak wszystkie firmy musimy zapracować na opłaty, ZUS-y, wynajem, podatki czy towarowanie. Mamy unijne dofinansowanie na remont, ale początkującej firmie nikt nie wykona remontu „na przelew”. A mogliśmy zapłacić za remont tylko w ten sposób. Znaleźliśmy przedsiębiorstwo, które zgodziło się na taką formę zapłaty. Przez ten czas nauczyłam się, że osoba, której można zaufać jest jak kropla w morzu. Liczę natomiast na klientów, że przyjdą. Chcemy zarabiać pieniądze po to, żeby zmienić swoje życie z ubogiego na normalne.
Na naleśniki przyjeżdżają rowerzyści z Puszczykowa
Na początku ludzie stali w kolejkach po naleśniki. – Ruch jest wtedy, kiedy odbywają się występy na rynku w Mosinie – mówi pani Ania – A mam wrażenie, że Mosina ostatnio ucichła… Sama mam trójkę dzieci i widzę, że brakuje tu organizacji, które zapraszałyby najmłodszych na bezpłatne imprezy. Mamy jednak stałych klientów, którzy przychodzą dwa razy w tygodniu, na przykład urzędników. Nawet z Puszczykowa przyjeżdżają ludzie rowerami na naleśniki.
Przy ścianie stoją krzesełka dla dzieci i stolik. Wchodzą pierwsi klienci w piątkowy poranek. Pani Ania podaje zza lady menu: naleśniki wytrawne, wegetariańskie, słodkie i „dla dzieci”. Ceny wahają się od 5 do 14 zł. Idzie do kuchni, wyciąga rękę z tradycyjną patelnią.
Smaży naleśniki do ostatniego klienta, przeważnie do godziny 20, od poniedziałku do niedzieli. – Raz dzwoni pan, a byłam w połowie drogi do domu. Pyta, czy może zamówić naleśnika i przyjść o wpół do dziewiątej wieczorem. To ja mu odpowiadam, że się cofnę i usmażę tego naleśnika. Cofnęłabym się, – mówi, – bo to jest klient.
Prezes o „Mosiniance”
Pan Wojciech przychodzi z paczką kawy z okolicznego sklepiku. – Jak zabraknie towaru w naleśnikarni to my ich wspomagamy, a oni potem nas – mówi. Ma 62 lata, jasne bujne włosy, jest w koszuli, kamizelce i materiałowych spodniach. Myje naczynia przy ladzie, a potem siada, opiera łokieć o krzesło i opowiada cichym głosem. – Trzydzieści lat pracowałem jako elektryk w Ośrodku Badawczo Rozwojowym Drobiarstwa w Zakrzewie. Zwolnili mnie po odcięciu dotacji na badania w ośrodku. Ludzi w moim wieku nikt nie przyjmował do pracy.
Chodziłem wtedy do Klubu Integracji Społecznej w Mosinie. Odebrałem wiadomość telefoniczną, dowiedziałem się o spotkaniu z przedstawicielami: Barki, Powiatowego Urzędu Pracy, urzędu gminy i poszedłem do ośrodka kultury. Z ciekawości. Było osiemdziesiąt osób. Jednakże po przedstawieniu „całej sprawy” zostało około dwudziestu. Z biegiem czasu – siedmioro. A z tych siedmiu wykruszyła się jedna. Większość zdała sobie sprawę, że nikt nie da im pieniędzy albo gotowej pracy. To nie taki proste. W Barce powiedzieli nam od razu: nie myślcie, że to tak łatwo pójdzie. Naleśnikarnię założyliśmy w sześć osób. W KRS-ie musiały być zarejestrowane dwie osoby odpowiedzialne za organizację firmy, zostałem prezesem. Tytuł nic jednak nie daje, bo odpowiedzialni za spółdzielnię są jej członkowie. Jednego z nich wykluczyłem, bo osoba ta chciała być figurantem. Wolę przyjąć na jej miejsce członka, który się zreflektuje i coś zrobi, posprząta, pomoże. Składamy wspólnie do garnka, z którego czerpiemy razem. Opiekunka z Barki, która ma też swoją własną spółdzielnię, pewne sprawy nam ułatwiała. Nadal jednak borykamy się z pismami – słyszymy, że to zmienił się przepis, to druki, to pismo ma być na komputerze, a nie odręczne. W pierwszym miesiącu wyszliśmy na zero. Założyłem, że przez dwa kolejne też nie będziemy pracowali za pieniądze, choć próbować trzeba. Szukamy księgowej. Decyzję o jej zatrudnieniu podejmiemy wszyscy, bo pieniądze są wspólne.
„Namaluję czerwonego kwiatka”
– Po pierwszym dniu pracy czułem strach. Zdałem sobie sprawę, że gastronomia nie jest przyjemną gałęzią, i że nawet taki drobiazg jak afisz kosztuje. Jednak jak ktoś pyta jak „idzie”, odpowiadam, że „idzie”; bo wierzę, że to się rozkręci.
Nie muszę wcześnie przychodzić do naleśnikarni, ale jestem tu od godziny 8. Na spokojnie sprzątam, podliczam, prowadzę rejestr urządzeń. Czasem ludzie pytają: „po co tam siedzisz?”. Odpowiadam, że muszę być na miejscu – w razie czego. Nie narzekam, że tu siedzę. Wczoraj do naleśnikarni na rowerze przyjechał turysta z Poznania. Zjadł zadowolony, ulotki mu daliśmy. Rozdawałem je też mieszkańcom bloków.
Kiedy wychodzą klienci, robi się cicho. Pani Ania wyciera stół. Pytam o to, jakie warunki musieli spełnić, aby założyć spółdzielnię socjalną. – …. Być bezrobotnym, zagrożonym wykluczeniem społecznym… – wymienia pan Wojciech.
– Wykluczenie? – przerywa pani Ania – Nie lubię tego słowa. Czuję się wtedy, jakbym była kobietą, która idzie pić alkohol nad rzekę. Kiedyś wezmę pędzelek i na szyldzie naleśnikarni na wyrazie „spółdzielnia socjalna” namaluję czerwonego kwiatka…
Tagi: gastronomia
Wasze komentarze (7)
Byliśmy z dziewczyną już dwa razy i muszę przyznać, że bardzo smacznie. Do tego fajna atmosfera w środku panuje obsługa miła i uśmiechnięta.
może lekko obskurnie ale jedzenie pyszne
„A my tak jak wszystkie firmy musimy zapracować na opłaty, ZUS-y, wynajem, podatki czy towarowanie.” Chyba niedokładnie – bo o ile sie nie mylę spółdzielnie socjalne są częściowo zwolnione z opłacania składek ZUS, a i pewnie Barka dokłada do czynszu. Osobiście nie wierzę, żeby Naleśnikarnia przynosiła jakiekolwiek zyski i najpewniej zostanie zamknięta jak tylko dofinansowanie się skończy… To karkołomny pomysł inwestować w małą gastronomię mając na utrzymaniu 7 pracowników, czynsz i pozostałe koszty. ZUS – około 8tys. czynsz 1,5-3 tys. koszty towarów to nie może się udać – a kto dopłaca do interesu? odpowiedź jest prosta… Proponuje sprawdzić która z restauracji, jadłodajni zatrudnia tyle osób na etat?
Był lipiec, mamy grudzień i gdzie jest naleśnikarnia? I teraz niech ktoś mi powie kto zwróci publiczne pieniądze zmarnowane na tę inwestycję?
Masz rację, chyba nie dokładnie skalkulowany ten pomysł,( ilość osób winien być zmniejszony do 5) a tym bardziej w tym miejscu. Miałoby to rację bytu np. na Zielonym Rynku ,chociażby na ze względu liczbę klientów i czynsz.
Smutna historia – uczciwi ludzie chcieli zapracować na godne życie – Mosinak zdecydowanie wolę „dokładać” na taką inwestycję niż na różne zasiłki i zapomogi. Swoją drogą trzeba bardzo dużo odwagi żeby po 10 bez pracy zdecydować się na takie przedsięwzięcie.
Szkoda że lokalne władze chociaż trochę nie pomogły tym ludziom – przecież na różnego typu imprezach organizowanych przez OSiR, MOK czy UM organizowany jest catering. No chyba że problemem było to, że pan burmistrz preferuje ośmirniczki zamiast naleśników.
@Rocky – zapewniam Cię, że wsparcie publiczne było spore i dawało pełne możliwości rozkręcenia dobrego interesu – ale nie w gastronomii i nie dla tylu osób. A jak to w takich spółkach bywa, każdy chce zarobić, jedni pracują więcej drudzy mniej i zaczynają sie konflikty – pewnie tak było w tym przypadku. Z drugiej strony kto liczy na zyski w pierwszym roku funkcjonowania firmy? Wszystko zostało zrobione bez ładu i składu – dawali to braliśmy…