Salon VW Berdychowski Osa Nieruchomości Mosina - działki, mieszkania, domy Wiosenny repertuar trendów w Starym Browarze
Redakcja GMP | środa, 24 sie, 2016 | komentarze 3

Poruszam się po dwóch stronach tęczy

Z Bogdanem Warownym, który od 20 lat z pasją maluje Rogalin: dęby rogalińskie, pałac, aleję grabowo – lipową, powozownię, łęgi rogalińskie, rozlewiska, rozmawia Dorota Lisiak.

Bogdan Warowny, ur. w 1957 roku w Warszawie malarz, uczeń Jana Tarasina, twórca obrazu Chrystusa Miłosiernego w kościele Św. Krzyża w Warszawie, autor wystawy indywidualnej i kilku wspólnych zorganizowanych w Mosińskim Ośrodku Kultury. Jest jednym z niewielu malarzy, którzy utrzymują się z realizacji swojej pasji.

Dorota Lisiak: Proszę mi zdradzić jak brzmi definicja artysty według Bogdana Warownego?

Bogdan Warowny: Artystą się bywa. Obojętną jest forma prezentowana, ale najważniejsze, że w konsekwencji powstaje dzieło sztuki.

Bogdan Warowny

Bogdan Warowny

Szukałam Pana biografii i zdziwiła mnie minimalna ilość wiadomości o Panu?

O mnie? Tam nic nie ma specjalnego. Jestem osobą, która nie leje wody nikomu. Są ludzie, którzy opowiadają życiorys opisując, dlaczego na księżycu są ciemne plamy. Stawiam raczej na konkrety. Mnie to nie przeszkadza wcale. Co prawda, są recenzje mojej sztuki w Internecie z wystaw w Galerii Abakus, ale też bym ich nie miał, gdybym za nie zapłacił… Zdarzyło się też, że zapłaciłem za ocenę i jej nie dostałem (śmiech). Jest to smutne, ale taka jest prawda.

Dęby w Rogalinie, malarstwo Bogdan Warowny

Dęby w Rogalinie, malarstwo Bogdan Warowny

Skąd się wzięło Pańskie zamiłowanie do sztuki?

Oj, to jest w genach, po ojcu i ciotce, oboje pięknie rysowali. Tato był utalentowanym plastycznie inżynierem. Po wojnie niestety to u niego zanikało. Pochodził z dość biednej rodziny, niekoniecznie wykształconej, więc nie miał żadnych osób, które popchnęłyby go w tamtą stronę. Na pewno byłby dobry. Projektował silniki wysokoprężne do statków polskich w zakładach Hipolita Cegielskiego. Jego lokomotywy do tej pory jeszcze funkcjonują.

Dużo Pan pamięta z okresu powojennego?

Po wojnie w Warszawie warunki były straszne. Mieszkaliśmy w pięć osób na 39 metrach kwadratowych. Mięliśmy kuchnię i gaz – to był luksus w porównaniu do innych. Pamiętam pierwsze telewizory, śmierć prezydenta Kennedyego i transmitowany na żywo jego pogrzeb, jak uruchamiany był Teatr Wielki w Warszawie a na cały świat puszczano skrót z uroczystości otwarcia.

Chciałabym zapytać o Pana pasję malowania? Kiedy i gdzie zetknął się Pan z żywym malarstwem?

Od dziecka wiedziałem już, co będę robił. Od momentu, gdy potrafiłem trzymać kredki czy ołówek już uwielbiałem rysować. Dopingowany przez ojca chodziłem, wręcz biegałem do  Muzeum Narodowego. Pamiętam też niesłychaną rzecz, która wpłynęła na dalsze moje życie. Wydarzyła się w roku obchodów 1000 – lecia Chrztu Polski, czyli 1966. Była to wystawa Grafiki Stanów Zjednoczonych w Ambasadzie USA.W dzisiejszych czasach to sytuacja nie do pomyślenia, a przez najmłodsze pokolenia z pewnością nie zrozumiała. Na żywo oglądałem  prawdziwą manifestację antykomunistyczną. Widziałem Aleje Ujazdowskie i tłumy ludzi nie koniecznie znających się na sztuce, ale pragnące dostać się do Ambasady Amerykańskiej. Teraz nie można tego obejrzeć, ale w Muzeum Narodowym  wtedy mieliśmy całego Matejkę, poza obrazami Unią Lubelską (Lublin) i Hołdem Pruskim (Kraków) oraz Dziewicą Orleańską, wielkim mazidle wiszącym w Rogalinie. Jest to największy obraz Matejki, ale i najgorszy, malowany nie chętnie i pod zamówienie.

Czy mogę to napisać?

Tak, ponieważ ja nie mówię tego od siebie. Kiedyś wspaniałą analizę obrazu Dziewica Orleańska Matejki zrobił Szymon Kobyliński. W archiwum można odnaleźć audycję z tą analizą. Zobaczyłaby pani, że faktycznie to zły obraz. Czarny, mocno przyciemniony, nie ma dobrych kolorów i światła. Jest narysowany – bo to Matejko i tylko tyle. Widać, że jest chlebowy, czyli malowany zarobkowo.

Co do Matejki… Z trwogą myślę, że współcześni odbiorcy nie mają szans obejrzeć tych obrazów ot tak sobie. Wszystko niestety zamieszczono na Zamku Królewskim. Dzieła zostały wyeksponowane w salach, a widz ma dostęp do nich przez sznureczek z daleka. To samo stało się z Canalettem. Galeria malarstwa w Warszawie jednak kiedyś była dużo lepsza. Gwarantowała większy wybór, a co za tym idzie mocniejsze doznania estetyczne.

W 1972 roku, za Gierka, jako uczeń liceum plastycznego mogłem dużo więcej zobaczyć. Odważnie powiem, że lata 70. ub. wieku to rozkwit dostępu do kultury w Polsce. Powstał

Instytut Wzornictwa na Świętojerskiej, Zachęta. Stan wojenny na krótką chwilę zatrzymał ten proces, ale wśród bardzo wielu znamienitych wystaw widziałem takie nazwiska jak Pablo Picasso, Andy Warhol czy przykłady angielskiego, niemieckiego, francuskiego wzornictwa….

Skoro wspomniał Pan o liceum. Proszę powiedzieć, jakie szkoły powinien skończyć prawdziwy artysta?

Na początku była to szkoła podstawowa, gdzie fajna nauczycielka zauważyła moje możliwości i wiadomo, wykorzystywała do robienia różnych artystycznych rzeczy.

Następnie liceum plastyczne w Warszawie, później od 1977 do 1982 studiowałem na Akademii Sztuk Pięknych. Od zawsze wiedziałem, że chcę malować. Są też indywidualiści, wybitne jednostki. Dobry przykład to Potworowski – nie potrafił rysować naturalistycznie, ale  miał wyjątkową umiejętność malowania deformacji. W malarstwie i rysunku trzeba cały czas pracować. To jest najistotniejsze – praca!

Pana ulubieni artyści?

Jako młody człowiek zakochałem się w Wyspiańskim, ale już się odkochałem (śmiech).

Pięknie rysował, obserwowałem jego prace, był wtedy wielkim mistrzem. Taka jest kolej rzeczy, że człowiek z czasem zmienia punkt widzenia. Dzisiaj ja też potrafię tworzyć.

W sumie kocham ich wszystkich: Potworowski, impresjoniści, Edgar Degas, Strzemiński. Zachwyciłem się ostatnio freskami Piero della Francesca.

Studiując w warszawskiej ASP był Pan uczniem pochodzącego z Wielkopolski, znanego malarza, grafika i eseisty, profesora Jana Tarasina. Jakim był profesor?

Wspaniały, ciepły, dobry obserwator. Świetnie się znał na sztuce. Pozostawiał artyście wybór, przez co go nie krzywdził, przyjacielski i opiekuńczy. Wielu nauczycieli, profesorów niszczy najlepsze cechy młodego człowieka, wprowadzając swój porządek, nakazując uczniom coś wbrew ich woli. W rezultacie wszyscy malują jak on. Nie powinno tak być. Studenci, którzy wyszli od Tarasina są różni i może to jest jego wielka zaleta.

A jak wyglądała zwykła lekcja u profesora Tarasina?

Nie było lekcji. Zajęcia prowadzono bardzo liberalnie. Profesor przychodził raz w tygodniu. Codziennie rano meldowaliśmy się w pracowni. Albo byliśmy albo nie, piliśmy wódkę lub nie (śmiech). O całość dbał i pilnował studentów asystent, kapitalny artysta, nieżyjący już Marek Wyżykowski. Gdyby profesor siedział w pracowni, to nie tworzyłby sam obrazów. Tu mi nikt nic nie nakazywał. Mogłem na zajęcia nie przychodzić. Musiałem mieć tylko obrazy na końcowe zaliczenie. Malowaliśmy martwe natury, raz na jakiś czas rozebraną kobietę lub mężczyznę. Codziennie był model. Kosztowało to 5 zł, ale złe warunki, nie działające grzejniki i zimno powodowały, że marzli. Stąd zamiast aktów woleliśmy pozy. A pan profesor? Przychodził i zasiadał przy wspólnym stole ze studentami, po czym z asystentem zabierał się do omawiania prac.

Czy w jakiś sposób Tarasin wpłynął na Pana sposób myślenia o sztuce?

Nauczył mnie otwartości na wszystko, nie jestem ortodoksyjny. Jak zresztą pani wie, ja poruszam się po dwóch stronach tęczy – po jednej jest czysty abstrakcjonizm, a po drugiej realizm.

W jednym z opracowań przeczytałam, że pani prof. Halina Chrostowska nauczyła Pana malarstwa?

Nie, to nie jest prawda. Musimy to zdementować. Znałem ją bardzo słabo. Robiłem u niej tylko aneks z grafiki. Ze względu na warunki w domu nie mogłem malować, dlatego rysowałem.

Dzisiaj narysuję wszystko, co Pani sobie zażyczy. Z używaniem pędzla bywało różnie. Musiałem się tego uczyć. Tak naprawdę pierwsze szlify zawdzięczam pani Marii Uśpieńskiej, wspaniałej pedagog z liceum plastycznego, na zajęciach u której nie wolno nikomu było dotykać farb olejnych przed doskonałym opanowaniem akwareli. Doszło do sytuacji, że potrafiłem tworzyć akwarelą bardzo trudne portrety.

Szkołę typowego malarstwa dostałem zupełnie gdzieś indziej, bo rzemiosło wykułem w Ameryce. Tam dopiero byłem zmuszony do olbrzymiego wysiłku, gdyż żyłem i żyję do dziś jako jeden z niewielu artystów w Polsce, utrzymując się tylko i wyłącznie ze sztuki…

Skoro wspomniał Pan o Ameryce. Proszę coś więcej o tym etapie w Pańskim życiu opowiedzieć?

Najpierw pojechała żona, później ja sam. Miałem dużo szczęścia, bo trafiłem do domu aukcyjnego na Florydzie. Malowałem płótna na zamówienie. Byłem dzięki temu wolnym człowiekiem. W Orlando świetnie kopiują przepiękne ramy z pianki poliuretanowej. Do tego komponowałem moje obrazki. Żeby zarobić tworzyłem codziennie, dlatego dostałem szkołę malowania. To były dobre czasy dla cudzoziemców. Od obywatela amerykańskiego odróżniałem się jedynie brakiem prawa do oddawania głosu w wyborach. Wróciliśmy ze względu na żonę i miłość do ojczyzny.

A jak wygląda sprzedaż obrazów w Polsce?

W Polsce nie ma rynku  praktycznie żadnego. Próbują niektórzy, są też tzw. stajnie, gdzie promuje się młodych lub sprzedaje tych wielkich, na przykład Tarasina. W Ameryce byli to też zamożniejsi ludzie, sprawnie działająca poczta pantoflowa. Jedno płótno u bogatego przynosiło zyski ze sprzedaży od jego znajomych, bo też podobne chcieli mieć.

Tam istnieje coś takiego jak rankingi. Oni inwestują w sztukę. Ludzie chętnie nabywają dzieła cenionych twórców. Z tego powodu artyści sami od siebie kupują obrazy płacąc za komisowe, żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu na liście rankingowej. Często sprzedają rezultaty pracy innym artystom. Bywa, że są to znane nazwiska…

Widziałam Pana realizm na wystawie w Mosińskim Ośrodku Kultury i abstrakcję, niestety tylko na stronie internetowej. Jaka jest Pana ulubiona forma?

Abstrakcji nie tworzę zbyt wiele. Trwa to długo, zdarzyło się, że nawet dwa lata. Kiedyś lubiłem malować portrety żony i córki. W sumie, nie mam ulubionej formy. To zależy od chwili. Obecnie zachwycam się realizmem.

Jakie obrazy są najtrudniejsze?

Z całą pewnością motywy kwiatowe. W mojej pracowni powstaje ich jeden góra dwa w roku. Fotografuję miliony kwiatów. Ze zdjęć komponuję końcowe bukiety. Nie robię kopii.

Naturalizmu i abstrakcji nie można połączyć. Abstrakcjonizm jest trudniejszy. Przy naturalizmie mam ten punkt odniesienia, a przy abstrakcji pozostaje kartka papieru, czy płótno i nic więcej… Ktoś mądry powiedział mi, że w tych abstrakcyjnych obrazkach maluje pejzaże i chyba ma racje. To jest podświadome.

Kiedyś także odwzorowywałem na zamówienie trudne portrety. Człowiek nie wybiera, gdy musi się utrzymać. Proszę sobie wyobrazić, że dostałem zdjęcie pięknej kobiety w sepii z 1933 roku, 178 cm wzrostu, porównywalnej urodą do Jadwigi Smosarskiej. Zginęła w Powstaniu Warszawskim. Dziadek, który je przyniósł mówił, jaki szlif diamentów miała w uszach (wielka polska arystokracja). Powstał obraz przeszło dwu metrowy. Malowałem też zamordowanych w Auschwitz oraz antropologiczne odbicia, w sytuacjach, gdy zmarły np. na raka pozostawił po sobie tylko dziwne , nie dobre jakościowo zdjęcia. Jakoś wszystko się udawało. Teraz już chyba bym się nie zgodził. Wtedy nie stać mnie było na odmowę.

Co Pan sądzi o określeniu „kiczowaty realizm”?

Słowem kiczowaty określa się w Polsce złe malarstwo, ale to też niby jakaś forma sztuki. Malowanie pod publiczkę, tanie efekty – jest coś takiego.

Szczególnie przy obecnym braku wykształcenia artystycznego wielu dorosłych Polaków… Dzieci się też nie uczy, dlatego nie potrafią odbierać sztuki. Człowiek idzie i za 200 złotych kupuje na bazarze malowidło. W Ikei też je nabędziemy i również identyczne w podobnym sklepie w Bydgoszczy czy Szczecinie. Dokładnie to samo wydrukowane na płótnie za 300 zł.

Nie przeszkadza to Panu jako twórcy?

Nie, nie – nie będę walczył z wiatrakami…To wszystko trzeba zaorać i spróbować kształtować nowe pokolenia. Są ośrodki, które wykonują mnóstwo pięknej pracy z dziećmi i młodzieżą z całej Polski. Dobry przykład daje Stołeczne Centrum Edukacji Kulturalnej w Warszawie. To są takie „siłaczki”. Brakuje systemu oraz pozytywnego parcia i szpanu na sztukę. Można powiedzieć kolokwialnie, że większość „ma to gdzieś”. Myślę też o władzy i Kościele. Niech pani zobaczy, jakie są teraz kościoły – bez wyrazu, architektura okropna wręcz prymitywna. Przecież mamy wspaniałych architektów… Proszę ich zapytać, dlaczego odwrócili się od Kościoła?

A czy Pan malował obrazy sakralne?

Tak, poproszono mnie, abym zrobił ołtarz w kościele Św. Krzyża w Warszawie na Królewskim Przedmieściu, w jednym z najznamienitszych kościołów w Polsce. Tu znajduje się serce Chopina i Reymonta oraz ołtarz wspaniałego architekta barokowego, Tylmana z Gameren, autora Nieborowa czy Pałacu Krasińskich. Namalowałem dwa obrazy sakralne. Znajdują się w transepcie, czyli nawie poprzecznej po lewej stronie. Są nimi Chrystus Miłosierny – 434 cm wysokości (na dole), a na górze św. Genowefa patronka Paryża, 270 cm. Całość ma przeszło 10 metrów. Wielka szkoda, że nie można tego dobrze sfotografować. Niestety przeszkadzają żyrandole i koszmarne światło.

Bogdan Warowny w trakcie pracy - Chrystus

Bogdan Warowny w trakcie pracy – Chrystus

Jak powstawały te dzieła?

Wystartowałem w listopadzie, a już w czerwcu 2010 roku zawiozłem namalowany obraz Chrystusa. To był trudny czas. Moja żona wtedy bardzo chorowała. Sam przygotowywałem sztalugi i blejtram, bo nikt w Polsce nie chciał się tego podjąć ze względu na rozmiary. Zwyczajnie nie było maszyn do ich skonstruowania. Chrystusa malowałem na rolkach. Zrobiłem taką sztalugę, że przewijałem ją jak film w aparacie, po kawałku, później zdjętą zanosiłem do garażu, gdzie na ziemi leżał blejtram. Tu całość obijałem i scalałem w poziomie. Wykończyłem go też w poziomie. Nawet nie mogłem go sfotografować, bo mój garaż jest za wąski. Poprawki nanosiłem na ołtarzu. Wynikały one z sugestii historyków sztuki i zaangażowanych profesorów oraz księży. Byłem od tej wizji zależny. Mój Chrystus miał delikatną poświatę, co musiałem przemalować na nimb (świetlisty otok wokół głowy). Brakujące elementy domalowywałem na miejscu. W końcu mówimy o jednym z najważniejszych kościołów w Polsce. W 2011 r. do tego samego ołtarza powstał wizerunek św. Genowefy. To także wielki obraz, ale na szczęście nie miałem z nim kłopotu. Zmieścił się w domu (śmiech).

Podziwiam!

– Bitwę pod Grunwaldem Matejko też malował na rolkach, tylko kręcił w poziomie. To jest do zrobienia. Jeśli człowiek „widzi”, to potrafi dopasować elementy płótna.

-A jak to jest modlić się przed własnym obrazem?

– Ja się nie modlę, jestem ateistą.

-Wróćmy do Pana wystaw. Proszę powiedzieć ile ich było?

– Wspólnych 11, indywidualnych, licząc mosińską,12. Tą wystawę zrobiłem dla Emilii Domańskiej, która chce animować mosińską społeczność. Nie mogłem odmówić. To samo mam w Łomiankach, gdzie mieszkam. Ja bardzo rzadko wystawiam, bo też trzeba zbierać obrazy, a moje są doceniane i sprzedają się na Zachodzie. W Polsce wiszą może w czterech galeriach. Nie dbam o to.

Która z tych wystaw była najbardziej szczególna?

– Z pewnością druga, zorganizowana w nie istniejącej już Galerii Mito w Warszawie. Wtedy sprzedałem 20 dzieł naraz (uśmiech). Najczęściej współpracuję ze Stołecznym Centrum Edukacji Kulturalnej w Warszawie. Tam wystawiłem prawie wszystkie moje pejzaże, portrety, abstrakcje.

Co sądzi o swoich obrazach sam artysta?

Ja nie koniecznie jestem kolorystą, przez co moje obrazy są bardziej ciężkie i zbyt ciemne, z czego zdaję sobie sprawę. Może dlatego, że maluję z fotografii.

Pana obrazy ciężkie?!

Ale chciałbym, żeby były lżejsze…

Pozwoli Pan, że się nie zgodzę, dla mnie używa Pan wyjątkowych kolorów, magicznych, współdziałających ze sobą w harmonii

Bo to wszystko jest wokół nas, z czego sobie sprawy nie zdajemy. Proszę spojrzeć na drzewo. Jego kolor zdaje się być bardzo brutalny. Matka natura włożyła dużo trudu żeby stworzyć odcień czerwonego, dokładnie równoważący tą różnicę. Człowiek nic nie wymyśla. Staram się zatrzymać chwilę. Na wystawie w Mosinie był jeden obraz bez słońca. Bardzo rzadko maluję płótna bez słońca. Słońce rzeźbi, robi wspaniałą rozetę i  może dlatego chwytam za pędzel i  ukazuję ścieżki w Rogalinie. Tu też zjawiskowe motywy powstają. Miejsce ma swój niepowtarzalny charakter. Jest szczególne i inspiruje. Gdyby wyjąć z tych obrazów perspektywę to ujrzymy czystą abstrakcję. Koronki światła, krzaczki…

Czy to prawda, że Pan nie używa grubych pędzli?

Tak, stosuję drobne. Ze względów oszczędnościowych i ekologicznych wolę użyć szpachlę zamiast dużego pędzla. Pędzel zabiera farbę bezpowrotnie, a szpachlę można wyczyścić. To są też toksyczne dla środowiska produkty. Do malowania Chrystusa najszerszy pędzel, który wykorzystałem miał 20mm.Widać dbałość o szczegóły.

W Pana dziełach dostrzegłam pewien styl?

Nazywam go nowym impresjonizmem  i dotyczy on tylko obrazów abstrakcyjnych.

Dlaczego?

Pomimo, że maluję strasznie długo, to w dziele rodzi się wrażenie, polegające na oddaniu chwili i nastroju, który jest w naturze bądź w nas. Mam taki obraz będący podświadomie monetowskim, ale inny w kolorach, stąd taka interpretacja. W barwach tkwią różnice. Impresjonizm to podejście do tworzywa malarskiego.

Jaki jest przepis na dzieło sztuki według Bogdana Warownego?

Chyba być uczciwym wobec siebie i z uczciwością traktować to, co się robi. Obojętnie, co się robi – wtedy jest szansa, że coś się stanie, choć w większości staje się to z przypadku…

Które ze swoich dzieł uważa Pan za najlepsze?

Kilka portretów, parę pejzaży. Wielu jest takich malarzy, którzy machną trzy razy pędzlem i powstaje obraz. Dzieło sztuki trzeba przeżyć, zaangażować się. Kiedyś namalowałem płótno  na wielkim kacu. Nigdy tego nie robię i nie jestem z tego dumny, ale wtedy zdarzyło się i uważam, że uzyskałem dobry efekt. Od tamtego momentu wyrażam plastycznie  pejzaże,  ponieważ mnie zachwyciły. Można w tym obrazie coś fajnego znaleźć.

Jaki jest rekord Bogdana Warownego?

Najszybszy portret namalowałem w 14 minut. Był to piękny moment współgrania światła

i…moja córka (uśmiech).

Z Pana obrazami można podziwiać także piękne ramy, słyszałam, że Pan sam je wykonuje?

– Tak, zaczęło się to od Galerii Portret w Warszawie, gdzie zamawiali cudzoziemcy. Musieliśmy działać. W tamtych latach nic nie było i dlatego zainwestowałem w sprzęt stolarski. Najpierw produkowałem blejtramy, doszedłem do perfekcji w takim stopniu, że wykonałem meble do własnego domu. Lubię stolarkę. Złocić nauczyłem się w Ameryce. Złocę współcześnie, czyli szybko.

Co Pan sądzi o kulturze, malarstwie w obecnych czasach?

Malarstwo to nie jest ściganie się, dlatego nie biorę udziału w konkursach. Konkursy powinny być ewentualnie dla młodych. Dla wszystkich brakuje porządnego zaprezentowania raz w roku całego polskiego malarstwa. W takim celu założono Zachętę w Warszawie, która miała służyć artystom, a niekoniecznie tak jest. Polska schamiała i spsiała. Jest wielu młodych utalentowanych, znanych malarzy, a wcale ich nie widać.

Adenauer prawie 10 procent budżetu państwa przeznaczał na naukę i kulturę. W Polsce wydaje się 1procent.

Najważniejsze nie są frazesy, ale to żeby Polska nie zginęła z mapy kultury. Ona nadaje nam tożsamość. My Polacy jesteśmy, bo mamy swoją kulturę. Jeśli wycofuje się ze szkół plastykę i muzykę, to tak jakby się produkowało w szkole kalekie dzieci. Pokazujmy świat dzieciom inaczej.

A co chciałby Pan powiedzieć miłośnikom sztuki oraz czytelnikom Gazety Mosińsko -Puszczykowskiej?

Zawsze jestem tu w Mosinie mile przyjmowany i goszczony, za co serdecznie dziękuję. Tu również jest bardzo duże środowisko malarzy amatorów. Chciałbym, żeby się nie poddawali. Im więcej ludzi zajmie się sztuką tym większą będziemy mieli wrażliwość. W was nadzieja.

Dziękuję.

Redakcja GMP

Autor: Redakcja Gazety Mosińsko-Puszczykowskiej.

Wasze komentarze (3)

  • Jacek
    piątek, 26 sie, 2016, 2:22:57 |

    Świetny artykuł. Wyjatkowy artysta!
    Czy ktos wie kiedy będzie znowu w Mosinie?

  • Gość
    poniedziałek, 5 wrz, 2016, 19:37:02 |

    sztuka to trudny kawałek chleba. Jedni ją rozumieją drudzy nie. Piękne jest to co robi Pan Bogdan. Taką dusze i wrażliwość mieć. Tylko pozrościć!

  • Hanka
    wtorek, 29 lis, 2016, 17:35:10 |

    Dawno,dawno temu przechodząc obok Galerii przy ul.Warynskiego w Warszawie stanęłyśmy z moją nastoletnia córką przed obrazem p.Bogdana.Był to widok wijacej się rzeki Czarna Hańcza. Cena,ktorą nam podano okazała się jednak dla nas buforowa.Odchodząc,corka zaproponowała: mamo a może tak przez pół roku nie będziemy kupowały sobie szmat? Był to rok 2003, obraz wisi u nas na ścianie a córka z której jestem bardzo dumna została zawodową pianistka.Pozdrawiam wielkiego Artystę,Hanka

Skomentuj