O włos od śmierci
Publikujemy mrożącą krew w żyłach i zmuszającą do refleksji relację Julii, młodej dziennikarki, która była świadkiem niezwykle niebezpiecznego zdarzenia, jakie miało miejsce w puszczykowskim lesie.
Codziennie docierają do nas wieści o wypadkach, katastrofach, walce o ludzkie życie, problemach społecznych. Jesteśmy przesiąknięci informacjami, którymi dziś zalewa nas świat medialny. Obserwując postawę wielu ludzi można stwierdzić, że żyją oni w świecie telewizji i gazet; są jednocześnie przekonani, że wszystkie tragedie dzieją się gdzieś daleko i na dobrą sprawę nikogo z nich nie dotyczą.
Ja sama do niedawna żyłam takim złudzeniem. Wydawało mi się, że moje myślenie jest inne, jednak zdarzenie, które miało miejsce w naszym puszczykowskim lesie nad Wartą (niedaleko Leśnego Ośrodka Szkoleniowego), uświadomiło mi, jak niewiele potrzeba, by doszło do wielkiej tragedii i jak życie potrafi postawić człowieka w sytuacji, w której nigdy nie przypuszczałby się znaleźć.
W środę, 24 lipca 2019 około godziny piętnastej, gdy wyszłam z moim kolegą Frankiem na spacer, naszą beztroską wycieczkę przerwało wołanie rannego mężczyzny o pomoc. Mierząc go wzrokiem zwróciłam uwagę na jego ręce i spodnie, które były pokryte krwią. Nigdy wcześniej nie widziałam tak głęboko pociętych ran. Byłam bardzo wystraszona, ale bez wahania sięgnęłam po telefon i zawiadomiłam odpowiednie służby ratunkowe. Trudno było mi określić dokładną lokalizację w lesie, dlatego poleciłam Frankowi, by pobiegł na Dworzec Kolejowy w Puszczykowie i stamtąd skierował na miejsce karetkę pogotowia. Zostałam sama. Starając się zachować zimną krew, dokładnie obejrzałam 47-letniego mężczyznę, aby mieć pewność, że rany są tylko na lewej ręce. Nie miałam wątpliwości co do tego, że człowiek na którego patrzę próbował odebrać sobie życie, podcinając żyły. Widok i zapach tak dużej ilości krwi spowodował, że i mnie zrobiło się słabo, ale wiedziałam, że muszę wytrzymać do przyjazdu ratowników medycznych. Skorzystałam z rzeczy, które miałam w torebce, oczyszczając i uciskając ranę.
Byłam przerażona, a Pan, którego opatrzyłam, beztrosko palił papierosa, opowiadając mi ciężkim głosem, co skłoniło go do tego czynu. Widziałam w jego oczach bezsens i brak nadziei. Powiedziałam mu kilka słów, za które bardzo dziękował. Trudno było mi rozmawiać z człowiekiem, który jeszcze przed chwilą próbował odebrać sobie życie, ale wiedziałam, że ważne jest dla niego każde moje słowo. Po około dwudziestu minutach przyjechała pomoc medyczna, zabierając mieszkańca Kościana, męża i ojca, do szpitala. Trudno było mi to wszystko zrozumieć.
Dziś wiem, że nie bez powodu Pan Bóg postawił mnie w tym miejscu w tym czasie. Byłam w szoku, że w trakcie trwania całego zdarzenia, na jednym z głównych szlaków nie przeszedł żaden inny człowiek. Uświadomiłam sobie, w jak bardzo poważnej sytuacji się znalazłam. Tymczasem dziękuję Bogu za to doświadczenie i jestem pełna nadziei, że ów człowiek odnajdzie jeszcze sens życia i będzie szczęśliwy.
Julia Szewczuk