Zaczynał w juniorach, a 20 lat później wraz z oldboyami grał w „Pucharze Polski”. Jego karierę piłkarską zakończyła groźna kontuzja, która okazała się być furtką do hokeja. Rozmowa z Mieczysławem Zwierzchowskim, członkiem honorowym Klubu Sportowego 1920 Mosina.
Jak rozpoczęła się Pana przygoda z Klubem Sportowym 1920 Mosina?
Mieczysław Zwierzchowski: Swoją ścieżkę piłkarską rozpocząłem w 1960 roku, gdy miałem zaledwie 12 lat. Grałem wówczas w trampkarzach, a następnie w juniorach i seniorach, aby po latach założyć drużynę oldboyów (1986 rok). Po zakończeniu kariery sportowej nadal uczestniczyłem w życiu klubu jako działacz, będąc również członkiem zarządu. W międzyczasie grałem również w tenisa stołowego, jeździłem na rowerze i trenowałem lekkoatletykę. Miłość do sportu zaszczepił we mnie mój ojciec – Bolesław, który był sportowcem. To właśnie on zawsze dopingował mnie i brata w tym, co robimy.
Jeżeli chodzi o piłkę nożną – na jakiej pozycji Pan grał?
MZ: Grałem zawsze na pozycji środkowego napastnika. Nie było meczu, żebym nie strzelił bramki.

Kto miał największy wpływ na Pana karierę piłkarską?
MZ: Na kształtowanie mojej sportowej osobowości wpłynął ojciec. Poza tym dużą rolę odegrali trenerzy: Marian Fontowicz, który swego czasu był bramkarzem „Warty Poznań”, a także Kazimierz Nowak i Stanisław Dorosiński. Stasiu, zawsze w szatni przed meczem powtarzał: „Panowie piłkarze, gramy swoje”, takie miał powiedzenie (śmiech).
Jakie momenty w karierze wspomina Pan najlepiej, a jakie uznaje Pan za najgorsze?
MZ: Dla mnie najlepszym okresem była gra w lidze juniorów. Mieliśmy wtedy wspaniałą drużynę i sztab, osiągaliśmy sukcesy. W meczu z „Olimpią Poznań” strzeliłem pięć bramek. Fantastycznym doświadczeniem było dla mnie również prowadzenie drużyny oldboyów, graliśmy nawet w „Pucharze Polski”, z którego odpadliśmy dopiero w czwartej rundzie. Najgorszy natomiast okazał się dla mnie mecz w Opalenicy. Doznałem wtedy kontuzji, która pozbawiła mnie możliwości realizacji moich marzeń. Złamałem nogę w kilku miejscach, do dzisiaj jest ona trochę krzywa (śmiech).
Co się stało w momencie, gdy nie mógł już Pan grać w piłkę?
MZ: Skupiłem się na hokeju. Na łyżwach nauczył mnie jeździć mój ojciec. W 1965 roku zgłosiłem swoją drużynę „Sokół” do niezrzeszonej ligi hokejowej. Zajmowaliśmy w lidze czołowe miejsca, pisała o nas prasa. Na lodzie również byłem „bramkostrzelny”, zostałem nawet królem strzelców.
Gdzie graliście mecze, bo przecież w Mosinie próżno szukać lodowiska?
MZ: My nie musieliśmy mieć oświetlonych lodowisk. Wystarczył nam zamarznięty kanał, wylew Warty czy Jezioro Budzyńskie. Czasami graliśmy też na zamarzniętych stawach w Parku Sołackim czy Dębinie. Na meczach hokejowych było wtedy więcej ludzi niż w kościele…
Czy wyobraża sobie Pan sekcję hokejową w Mosinie?
MZ: Nie wiem czy dziś to realnie możliwe. Jest za ciepło, a poza tym nie są na to przeznaczane środki finansowe. Przede wszystkim jednak hokej nie jest zbyt popularny. Chyba potrzebna byłaby „hokejomania” (śmiech).

„Lechem” żyje cały Poznań, klub jest dla mieszkańców miasta bardzo ważny, czy taki sam stosunek do lokalnie działających klubów mają mieszkańcy mniejszych miejscowości takich jak nasza?
MZ: Dzisiaj dla rodziców ważne jest to, aby ich dzieci szkoliły się w znanych szkółkach takich jak „Lech” czy „Warta”. A przecież talent można rozwijać wszędzie. Gdy ktoś jest uzdolniony i pozostaje pod okiem dobrego trenera, sukces osiągnie w każdym miejscu. Robert Lewandowski nie od razu był piłkarzem „Bayernu Monachium”. Szkoda, że lokalny patriotyzm nie jest tak ważny w naszej gminie. Być może to dlatego, że mieszka tutaj coraz więcej ludzi „napływowych”, którzy nie czują „mosińskiej więzi”.
Czy wielu kibiców przychodziło kiedyś na mecze?
MZ: Tak, bardzo wielu było kibiców, dużo więcej niż dzisiaj. Kiedy graliśmy w A klasie, były pełne trybuny.
Czy Klub Sportowy 1920 Mosina zmienił się przez te lata?
Minęło 60 lat, różnice są ogromne. Kiedyś sport to była jedyna rozrywka. Każdy chciał grać w piłkę. Dzisiaj dzieci więcej czasu spędzają przy komputerach, przez co też na treningi przychodzi mniej młodzieży.
Jest Pan honorowym członkiem Klubu Sportowego 1920 Mosina, skąd to wyróżnienie?
MZ: Myślę, że to pytanie należałoby skierować do osób, które mi go przyznały (śmiech). Ale wydaje mi się, że to dzięki mojemu wieloletniemu zaangażowaniu i pracy na rzecz klubu. Jak wcześniej wspomniałem, zacząłem w 1960 roku jako zawodnik, a pracę zakończyłem w 2002 roku jako członek komisji rewizyjnej, to sporo czasu.
Czy jako członek honorowy ma Pan jakieś obowiązki?
MZ: Formalnie nie. Myślę jednak, że w sercu każdego z nas (członków honorowych – red.) czyli Stanisława Dorosińskiego, Stefana Tymy i Stefana Bartkowiaka, klub ma szczególne miejsce i zawsze będzie je miał. Tytuł zobowiązuje, ale czy on jest, czy by go nie było, Klub Sportowy 1920 Mosina to bardzo ważny etap mojego życia.

Czego Pan życzyłby klubowi z okazji jego setnych urodzin?
MZ: Myślę, że moje życzenia są bardzo pragmatyczne. Na pewno życzyłbym środków finansowych na rozwój działalności. Więcej dzieci na treningach, bo wtedy istnieje większa szansa na odkrycie nowych talentów. Jak również tego, żeby pierwszy zespół „piął się po szczeblach” jak najwyżej. Sukcesy przyciągają jak magnes: sponsorów, zawodników, a przede wszystkim kibiców.
Jako Redakcja GMP serdecznie dziękujemy Panu Mieczysławowi za poświęcony czas.
Rozmawiali Paulina Korytowska i Wojciech Pierzchalski