„Siedzieliśmy przy otwartym oknie i słyszeliśmy niemieckie strzały egzekucyjne”
Jakiś czas temu na łamach naszej gazety pisaliśmy o niezwykłych i silnych kobietach z naszego miasta. Jedną z nich była Wiktoria Myszkier (1901-1993). Nauczycielka języka polskiego, historii, geografii, przyrody, rachunków oraz religii, po wojnie – języka polskiego i historii. Prowadziła naukę także w klasach początkowych I-III. Udało mi się porozmawiać z jej córką Marią Renatą Preibisz – Dera. Opowiedzianą historią rodziny udowodniła kolejny raz niezwykłość swojej matki oraz przybliżyła losy jej rodziny w czasach wojny.
Wiktoria Myszkier – nauczycielka, bohaterka. Cz. I
Pani mama urodziła się w Gorlicach. Jak to się stało, że jako młoda kobieta przybyła do Mosiny?
Polska po uzyskaniu niepodległości w 1918 r. składała się z trzech różnych krain ponieważ każdy zaborca realizował swoją własną politykę na zagrabionych ziemiach. Jednak wspólnym celem zaborców było wynarodowienie ludności tych ziem. Obok problemów gospodarczych, największym problemem integracyjnym był nasz język polski, zwłaszcza na terenach zaboru pruskiego. Tutaj najmocniej próbowano unicestwić naszą kulturę.
Działania rządu i ministra Eugeniusza Kwiatkowskiego były silnie ukierunkowane na odrodzenie języka polskiego. Wystosowany został apel do młodzieży w zaborze austriackim, gdzie działania represyjne zaborcy były najłagodniejsze w stosunku do Polaków i umożliwiały kształcenie młodzieży.
Jaka była treść tego apelu?
W apelu tym nawoływano, aby osoby wykształcone w zawodzie nauczyciela przywracały nasz ojczysty język na terenach zaboru pruskiego. W odpowiedzi na ten apel, bardzo młoda nauczycielka Wiktoria Mączyńska przyjechała do Wielkopolski, żeby uczyć m. in. języka polskiego. Następnie wykonywała tą pracę przez ok. 50 lat swojego życia. Była opiekunką żeńskiej drużyny harcerek mosińskich w czasach, gdy w Polsce organizował się Związek Harcerstwa Polskiego. Miała też mocne postanowienie rezygnacji z założenia rodziny. Wynikało ono z obawy realizacji wróżby gorlickiej Cyganki z dzieciństwa, że będzie matką aż czworga dzieci. Los pokierował życiem inaczej. Po kilku latach podjął pracę nauczycielską w Mosinie student Kazimierz Myszkier z Rawicza, który przekonał koleżankę Wiktorię do zmiany postanowienia życiowego. Ślub tej pary miał miejsce w 1933 roku w kościele św. Małgorzaty w Poznaniu. Małżeństwo trwało 60 lat, do śmierci mamy w 1993 r.
Niestety znowu nastały ciężkie czasy dla kraju, II Wojna Światowa.
W okresie przed wybuchem wojny nasza rodzina liczyła 5 osób, w tym troje dzieci (w kolejności narodzin: Maria Renata, Kazimierz Ryszard, Andrzej Stanisław). W 1939 r. społeczeństwo polskie uległo panice. Mama nakłoniła ojca do wynajęcia furmanki tj. wozu drabiniastego, na którym uciekaliśmy przed Niemcami na wschód w kierunku Warszawy. My dzieci siedzieliśmy z mamą na workach z pościelą, a ojciec powoził koniem. Na szosie warszawskiej ciągnął się sznur wozów konnych z uciekinierami. Pamiętam, że podczas nalotów samolotów niemieckich, piloci strzelali do nas z karabinów maszynowych, a mama osłaniała nas sobą. W rejon Kutna dotarliśmy po kilku dniach, w czasie kiedy trwała Bitwa nad Bzurą. Okopy opuszczone przez wojsko polskie, posłużyły nam za schronienie. Zajęty przez nas okop był tak niewielki, że ledwo się w nim pomieściliśmy, a nad nami toczyła się ta historyczna bitwa. Rodzice trzymali nas w objęciach i pocieszali a my płakaliśmy głośno. Z sąsiednich okopów dochodziły do nas komunikaty radiowe o wejściu Rosjan na tereny Polski wschodniej. Dalsza ucieczka stała się więc bezcelowa i rodzice zdecydowali się na powrót do domu. Po kolejnych kilku dniach uciążliwej podróży przez tereny zajęte już przez Niemców, wróciliśmy szczęśliwie do domu w Mosinie. Tutaj z ogromnym lękiem obserwowaliśmy okupanta panoszącego się już w naszym mieście. My, dzieci baliśmy się wychodzić z domu nawet do ogrodu.
Pamiętam, że któregoś ranka przy stole śniadaniowym siedzieli z nami jacyś obcy panowie, a wśród nich nasz stryj Marian, tj. najmłodszy brat Ojca. Stryj Marian przebywał u nas przez kilka dni, a pozostali panowie wieczorem wyszli z naszego domu bezpowrotnie. Po wojnie wyjaśniono nam, że zarówno stryj Marian jak i tamci panowie byli uciekinierami z obozu jenieckiego dla polskich żołnierzy w Woldenbergu (tj. obecnie Dobiegniew k. Krzyża). Okupanci domyślali się, że zbiedzy będą szukać schronienia u swoich rodzin i tam ich poszukiwali. Po pierwszej, wcześniejszej ucieczce stryja z obozu, Niemcy znaleźli go u jego matki w Gdyni a po następnej ucieczce trafił właśnie z kolegami do nas do Mosiny, gdzie po kilku dniach, Niemcy go również znaleźli i zabrali na powrót do obozu. Stryj Marian był osobą malowniczą i zawadiacką. Kolejna ucieczka z obozu, już na terenie Niemiec za Odrą, przywiodła stryja do nas ponownie w czasie, gdy aresztowani i wywiezieni przez Niemców z Mosiny, mieszkaliśmy już w Busku Zdroju. I tutaj niezwykła odwaga mojej mamy znalazła życiowe zastosowanie, o czym opowiem dalej.
Wracając do czasu pierwszych miesięcy wojennych, muszę powiedzieć kilka zdań na temat bohaterstwa mojej mamy i jej starań o uwolnienie mego ojca przed rozstrzelaniem. We wrześniu 1939 r., po wybuchu wojny, ojciec pełnił w Mosinie funkcję kierownika szkoły podstawowej. W pierwszych dniach października 1939 r. został aresztowany i był więziony przez kilka dni w budynku mosińskiej bożnicy wraz z kilkunastoma innymi mieszkańcami Mosiny. Pamiętam, że z mamą odwiedzałam ojca w tym budynku i za którymś razem, przekazał mamie prośbę uwięzionych o modlitwę dzieci w ochronce w ich intencji. W drodze powrotnej poszłyśmy z tą prośbą do ochronki. Opiekunka przyjęła prośbę, rozpłakała się i pobiegła do dzieci w sali.
Okupanci niemieccy siali terror w Wielkopolsce i w wielu miastach rozstrzeliwali zasłużonych mieszkańców: nauczycieli, lekarzy, farmaceutów, uczestników Powstania Wielkopolskiego i innych. Z dochodzących wiadomości z innych miast wynikało, że aresztowanych w Mosinie czeka również egzekucja, a moja mama interweniowała w sprawie uwolnienia ojca u niemieckiego kierownika szkoły, który był jednym z jej pierwszych uczniów z lat 1927-1930. Dzieci z niemieckich rodzin, które pozostały na terenie Polski po 1918 r. miały obowiązek nauki w polskich szkołach. W tym czasie uczeń ten, narodowości niemieckiej, kształcąc się dalej w kierunku pedagogiki, przygotował się do zawodu i po wejściu Niemców do Mosiny, został kierownikiem szkoły podstawowej. Kilkakrotnie chodziłam z mamą do jego mieszkania w budynku szkolnym przy ul. Kolejowej. Podczas jego nieobecności czekałyśmy na jego powrót w korytarzu szkoły na schodach. Ostatecznie przyjął nas w tym korytarzu i obiecał pomoc, zaświadczając, że ojciec nie prześladował dzieci niemieckich w szkole w latach 1918-1939. Taki bowiem zarzut kierowany był pod adresem nauczycieli. Ponadto, ojciec władający biegle językiem niemieckim był tłumaczem rozmów pomiędzy Niemcami i więźniami. Zauważył w dokumentach, że aresztowany został zamiast nauczyciela, który wyjechał z Mosiny przed wybuchem wojny. Ostatecznie, dwie godziny przed egzekucją, ojciec został zwolniony z aresztu razem z dwoma innymi osobami.
Właśnie po tych wydarzeniach, niebawem zostaliście wysiedleni?
Nasze życie rodzinne w kolejnych miesiącach nacechowane było strachem i niepewnością. Pamiętam, że siedzieliśmy przy otwartym oknie i słyszeliśmy niemieckie strzały egzekucyjne. Tego nigdy nie zapomnę i nie potrafię też opisać uczuć i odwagi mojej mamy w tych staraniach.
W marcu 1940 r. zostaliśmy aresztowani, zabrani z domu tylko z rzeczami osobistymi i przewiezieni do Śremu, a potem do obozu przesiedleńczego przy ul. Głównej w Poznaniu. Późną wiosną, pociągiem zapełnionym przesiedleńcami z Poznania i okolic, zostaliśmy przewiezieni do Krakowa. Pamiętam tam piękną, wiosenną pogodę i otwarte szeroko drzwi w wagonach z pojedynczymi przedziałami. Niemieckie siostry zakonne, Diakonistki, podawały do przedziałów chleb z margaryną i czarna kawę.
Jednak to nie był koniec waszej podróży, dokąd trafiliście?
Nie, w Krakowie nasz pociąg został podzielony na kilka transportów. Wagon z mosińskimi rodzinami został skierowany do Tarnobrzegu. Inne wagony wysłano do Jarosławia i dalej na wschód. Niemcy zorganizowali to w ten sposób, że przymuszeni gospodarze z okolicznych wsi na saniach, stali zebrani na placu dworcowym, podjeżdżali do dworca kolejowego i losowo zabierali rodziny wychodzące z pociągu. Gospodarz, który wpakował nas na swoje sanie, miał obowiązek zabrać nas i zakwaterować w swoim domu we wsi Miętne w gminie Grębów. Trafiliśmy do starszego wieśniaka, którego dom składał się z dwóch części. Po lewej stronie mieściła się kuchnia, która była też zimową sypialnią dla całej ich 3 osobowej rodziny. Po prawej stronie domu, była druga izba tzw. paradna. Naszej rodzinie przydzielono tę paradną izbę po prawej stronie domu. Mieszkaliśmy tak przez ponad rok. Nasi gospodarze byli bardzo niezadowoleni, że została im do użytku tylko lewa część ich domu.
Jaki to był rok?
Zima 1940/1941 była najostrzejszą XX wieku. Śnieg zasypywał domy po kalenice. Podczas niedzielnych spacerów z ojcem wychodziliśmy na pobliskie wzgórze. Pamiętam długą, białą równinę śniegu, na której wystawały tylko kominy z pióropuszami dymu. Wskazywały one w miejscach, pod którymi stały chaty zasypanie śniegiem. Nasi gospodarze w swojej połowie chaty mieli piec piekarniczy, na którym znajdowało się legowisko do spania. Wchodziło się tam po drabinie. Właściciele czasami pozwalali nam się na nim położyć i wygrzać. We wsi znajdowały się także bardziej okazałe domy. Moi Rodzice nawiązali kontakt z miejscowymi nauczycielami. W 1940 r. przyszedł na świat mój brat Jaś. Do chrztu trzymała go właśnie jedna z nowo poznanych nauczycielek. Ojcem chrzestnym był pan Władysław Labrzycki, mosiński znajomy Rodziców, wysiedleniec. Nie umiem sobie wyobrazić, jak Mama przygotowała naszego braciszka do tej ważnej uroczystości w czasie, gdy nawet pieluszki sporządzała z podartych prześcieradeł naszych gospodarzy. Pamiętam ten chrzest w dniu Nowego Roku 1941. Było to dla nas wielkie wydarzenie. Rodzice obiecali nam, że będziemy też mogli pojechać saniami do kościoła odległego o ok. 5 km. Niestety sroga zima pokrzyżowała nasze plany, ponieważ wyprawa na saniach z kilkoma małymi dziećmi w tych warunkach, była zbyt ryzykowna. Było nam bardzo przykro z tego powodu.
Pani mama musiała radzić sobie z wieloma problemami całkiem sama, w bardzo ciężkich warunkach. Warunkach, które dzisiaj nawet nie przechodzą nam przez myśl.
W tym naszym wiejskim mieszkaniu ojciec odwiedzał nas tylko raz w tygodniu, pracował bowiem w rozładowni węgla w Szczucinie odległym o ok. 60 km. Myślę, że Mama była prawdziwą bohaterką, w tych trudnych czasach. Zajmowała się nami, początkowo trójką dzieci, praktycznie sama i spodziewała się następnego dziecka. „Izba paradna”, która była naszym całym mieszkaniem, miała (jak cały dom) ściany z belek drewnianych uszczelnionych mchem. W nocy ściany te obrastały lodem a rano po zapaleniu w piecu, spływała z nich woda i cała podłoga stała w wodzie. Mama musiała ją zbierać ścierkami z worków w okresie zarówno przed jak i po urodzeniu Jasia. Paliła w piecu drewnem, gotowała posiłki na tzw. żelaźniaku przystawionym do pieca. Nie mogę sobie przypomnieć skąd zdobywała prowiant. Po urodzeniu braciszka Jasia tym samym sposobem gotowała też jego pieluszki.
W czerwcowym papierowym wydaniu Gazety Mosińsko-Puszczykowskiej przeczytacie Państwo drugą część wywiadu z córką Wiktorii Myszkier, Panią Marią Renatą Preibisz – Dera.
Tagi: Galeria Sztuki w Mosinie, historia, plac 20 Października, rynek w Mosinie
Wasze komentarze (1)
Historia już tyle razy udowodniła nam, że z narodem niemieckim jest coś nie tak. Za tyle bestialstwa, zniszczeń, cierpienia i krzywd, co wyrządzili nam, powinni przepraszać do dziś i wiele lat wprzód. A zamiast tego co robią i na co Im pozwalamy? Ingerować w polskie prawo, w polską konstytucję, decydować o naszych kopalniach, o gospodarce. Politycy, Sędziowie na klęczkach zmierzają do Bundestagu i na naszych oczach, wśród aplauzów mediów pro-niemieckich, zdradzają Polskę. Nie ważne, jak bardzo dzielą nas poglądy polityczne, jedno nas powinno łączyć: donoszenie na Polskę Niemcowi powinno być traktowane jak zdrada, jak draństwo. Jak zbrodnia. Niemcom nigdy nie podobało się, że Polska wstaje z kolan. A wstała. A, że mamy wśród społeczeństwa nawet Prezydenta Warszawy, którego działalność polityczną jest finansowana przez zachodnich sąsiadów, to skandal i bydlactwo. Nigdy nie pozwólmy nazywać morderców kobiet i dzieci i całych rodzin „Nazistami”, czy „nazistowskimi Niemcami”. To był Niemiec i to były Niemcy. Nie zapomnijmy tego. Błagam!