Huba – prawdziwie niezwykły kot
Kto ma kota ten wie, że są to stworzenia nieco bezczelne w swej naturze. Huba, kotka Romana Czeskiego, też taka była – weszła do cudzego domu nieproszona i stopniowo zamieniła je w swoje królestwo, a przejmując władzę, nie uczyniła nikomu krzywdy. „Huba, niezwykły kot. Opowiem Wam o nim, bo tego nie da się opisać” miała być opowiadaniem, maksymalnie nowelką. A jest 200 stronicową książką, pełną uśmiechów, troski i wzruszeń.
Myślę, że nie skłamię w stwierdzeniu, że każdy, kto obcował z panem Romanem w ostatnich latach, coś o Hubie usłyszał. Historie z nią związane przewijały się w rozmowach w warsztacie pana Romana, nad kubkiem herbaty na tarasie czy w sąsiedzkich dysputach. Książka o kotce Hubie to efekt kilkuletniej pracy pisarskiej, wnikliwej analizy kocich zachowań, przeniknięciu na wskroś kociej natury oraz ogromnej uważności, jakiej autorowi nie można odmówić.
To świetna pozycja do przeczytania przez wszystkich „kociarzy”, ale myślę, ba, wręcz jestem przekonana, że przypadnie ona do gustu wielu naszym Czytelnikom, którzy z kotami nie mają wiele do czynienia.
Książka dostępna jest do wypożyczenia w Mosińskiej Bibliotece Publicznej. – Autor, artysta, rzeźbiarz, malarz, grafik, do tego o wielkim sercu humanista i przyjaciel zwierzaków, opisał zwykłe życie kotki Huby, doprawiając całość sporą dawką sycących oczy ilustracji – piszą bibliotekarki.
Gdyby ktoś chciał taką książkę na własność, lub komuś ją sprezentować, można kupić ją za pośrednictwem córki pana Romana, Karoliny: k.czeska@gmail.com. Kilka egzemplarzy dostępnych jest także w naszej redakcji, przy ulicy Wawrzyniaka 9.
Fragment książki “Huba, niezwykły kot. Opowiem Wam o nim, bo tego nie da się opisać” autorstwa Romana Czeskiego.
“(…)
Czuło się w jej zachowaniu coraz więcej sympatii do mojej skromnej osoby, co niebawem doprowadziło do prawdziwej eskalacji tych uczuć. Normalną koleją rzeczy jest fakt, jeśli się kogoś lubi, chciałoby się być z nim jak najdłużej. Tylko w tym przypadku Huba dążyła do zacieśnienia kontaktów nie pytając mnie o zdanie. Samo wysiadywanie na kolanach jej widocznie nie wystarczało i pewnego wieczora, a raczej nocy wylądowała w naszej sypialni, od razu trafnie lokalizując pod kołdrą moje nogi. Tego nie rozumiem. Oprócz moich dwóch kończyn były też obok nogi Danusi. Na pierwszy, a nawet na drugi rzut oka, niczym się pod przykryciem nie wyróżniały, a mamy przecież podobny rozmiar butów. Mogła mnie rozpoznać po tym, że nie miałem lakierowanych paznokci, ale jak, przez kołdrę? Wiem, iż dociekanie teraz na różne sposoby nie da żadnej sensownej odpowiedzi i powiem szczerze, że nie jest nam ona teraz potrzebna, skoro Huba wskoczyła na kołdrę, no i zobaczymy, co z tego wynikło. Gwoli ścisłości ustalmy fakty, jakie następowały jedne po drugich, bo fakty tak właśnie mają, że jedne czekają, aż drugie skończą. Już właściwie zasypiałem, gdy zupełnie znienacka obudził mnie niespodziewany ciężar, jaki spoczął na moich stopach. Ten ciężar wcale nie spoczął, a właściwie ten ciężar się na mnie zwalił, a jest w tych określeniach ogromna różnica. W pojęciu „spoczął” jest w moim mniemaniu pewien pozytywny klimat, określający jakieś optymistyczne działanie z obopólną akceptacją. Natomiast „zwalić” się mówi o niewątpliwie pewnej agresji, napaści, a nawet wręcz zaborze. Niezapowiedziane nocne pojawienie się Huby na moich nogach dokładnie tak wyglądało. Zamroczony lekko nadciągającym błogim snem w pierwszej chwili myślałem, że mi się coś zaczyna śnić, że gdzieś biegnę, uciekam przez czymś w wielkim trudzie, nogi nie chcą mnie nieść, nie ma mowy o ucieczce, bowiem biegnąc cały czas tkwię w miejscu. Już nawet byłem gotów się spocić, kiedy dotarło do mnie, w jakiej pułapce się znalazłem. Huba w chwili siedzenia w bezruchu i obserwacji terenu rozpoczęła swój rytualny ceremoniał układania się do snu.
Resztkami sił delikatnie przesunąłem się na bok, ale tylko nogami. Sami Państwo wiecie, jak jest w takich momentach, a żeby zasnąć, trzeba spokoju i, co ważne, całkowitego bezruchu. Wszak byłem we własnym łóżku od lat takim samym. Gdybym próbował odpoczywać, dajmy na to, na ławce na dworcu, wtedy żadne poszturchiwania nie byłyby przeszkodą. Spoczywający tuż obok kilkukilogramowy ciężar kotki bardzo szybko jął przybierać na wadze, w sposób przeze mnie zupełnie niezrozumiały. Próba poruszenia nogą zakończyła się fiaskiem, bo przygnieciona tylko częściowo straciła swoje podstawowe funkcje, próbując się oswoić z monstrualnym workiem cementu. Układając się do snu Huba przez jakiś czas odpowiednio długi wierci się i kręci w poszukiwaniu właściwego miejsca, czyli niejako musi to miejsce udeptać, wymodelować na swoje potrzeby, tak, aby jej nic nie ugniatało. Potrafi się przekręcać to w jedną, a nawet w przeciwną stronę do wskazówek zegara, byle dopiąć swego. Mając wreszcie ku temu warunki, zanim zaśnie, musi, ale to absolutnie musi się „umyć”. Pojęcie „umyć” chyba brzmi trochę na wyrost, bo nie odbywa się ono na mokro, w jakimś naczyniu lub miejscu odosobnienia, ale tylko i wyłącznie za pomocą własnego języka. Czynność ta polega raczej na uporządkowaniu sierści, czyli inaczej mówiąc dokładnym uczesaniu i zapewne czemuś służy, bo Huba nigdy by nie zrobiła czegoś zbędnego, aby tracić energię. Wylizywanie niby nie czyni hałasu, ale do licha, przecież trudno się wszędzie wylizać, leżąc w bezruchu, a tutaj było grubo po capstrzyku, a nawet po dwudziestej czwartej godzinie, a ta najpierw łapki po kolei, zapewne brzuszek i te inne zakamarki, chwila przerwy na ziewnięcie i medytację.
Noc upłynęła niby rączy żółw na wybiegu w zoo, nie było mowy o spaniu we właściwym tego słowa znaczeniu, a każda zmiana pozycji wiązała się ze zmaganiami z zalegającym ciężarem. No, ale przecież, panie Romanie, chociaż ciepło było w nóżki? Owszem, ciepło, proszę Państwa, jest wtedy, kiedy nie jest nam zimno, czyli tak w sam raz, a w tym konkretnym przypadku skala na termometrze wskazywała najpierw stan podgorączkowy, by z wolna, ale nieuchronnie, dotrzeć do swej górnej granicy wytrzymałości. Pamiętam jak przez mgłę. Przez pierwsze pół nocy kombinowałem, jak się ułożyć, aby tego ciężaru się pozbyć, przez drugie pół nocy, nie mogąc zasnąć, próbowałem z marnym skutkiem chociaż się zdrzemnąć, przez trzecie pół nocy cieszyłem się w duchu z faktu, iż udaje mi się zdrzemnąć, pomimo tego, że nie mogę zasnąć, natomiast przez czwarte pół nocy czekałem coraz bardziej niecierpliwie, kiedy nastanie ranek.
No jasne z modrym, jakby to powiedziała moja mama, sytuacja trudna, ale do beznadziejnej jeszcze daleko. Rano Huba, jak ten skowronek, a ja owszem, niby też, ale całkowicie zachrypnięty, pióra w nieładzie i fruwam jak pingwin kołysząc się z nogi na nogę. Potocznie nazywa się takiego osobnika obrazem nędzy i rozpaczy, przy czym nędzny był mój widok, a rozpacz miałem w oczach. Z trudem udałem się do pracy, wbrew przepisom BHP i tylko dzięki silnej woli życia nie pomyliłem kubka z mocną kawą stojącego na warsztacie z otwartą puszką lakieru do mebli. Przez cały dzień sobie tłumaczyłem jakoś, ech, pewno jej się coś ubzdurało, może się czegoś wystraszyła i chciała z nami być bliżej, a może miała taki kaprys. Wieczorem, kładąc się spać, z rozkoszą prostuję nogi, ciesząc się lekkością kołdry.
Nie, nie będę teraz Państwa trzymał ani chwili w niepewności. Wczorajsze „odwiedziny” Huby majaczyły mi się wciąż w oddali, ale bardziej oglądane przez „okulary do bliży”, co czyniło je wspomnieniem niepokojąco nieodległym. Żeby się teraz nie powtarzać, bo każda „trylogia” przecież ma swoje granice, namawiam Państwa do cofnięcia się i ponownego przeczytania tekstu od momentu „Huba wskoczyła na kołdrę” i zobaczymy, co z tego wynikło. Druga noc bowiem przebiegła bliźniaczo podobnie, co tam, będę szczery, trzecia i kolejne również. W ten sposób ta opowieść ulega znacznemu skróceniu, bo ile można wypisywać o wciąż tych samych faktach. Tylko moja psychika z dnia na dzień, albo raczej z nocy na noc, ulegała powolnym, ale jednostajnym przemianom. Bywało, że ogarniał mnie lęk przed pójściem do łóżka, który jednak skutecznie koiłem sobie drzemkami regeneracyjnymi w ciągu dnia, a zwłaszcza po obiedzie. Z wolna jednak, jako jej niewolnik, obmyślałem skuteczny sposób na unormowanie tej nienormalnej sytuacji. Rozważałem różne warianty, co jeden, to bardziej skuteczny, ale kiedy nastawała ta godzina, jakoś tak głupio było się jej sprzeciwić. Aż wreszcie cały plan dopiąłem w szczegółach i powiedziałem sobie: Teraz albo nigdy!
(…)”
Tagi: Roman Czeski
Wasze komentarze (1)
Absolutnie rozumiem tą szajbę. Jako Jarosław Antoni mający dwa koty 🙂 Czyli – kumulacja 😉