„Idziemy na wspin”, czyli babski zachwyt nad światem
Amatorskie kroniki sportowe – cz. 2
„Myśl. Wierz. Marz. Miej odwagę” (W. Disney)
Zaczęłam się wspinać… z lęku przed wysokością. Paraliżowała mnie otwarta przestrzeń, mocno eksponowane trasy w górach, co oczywiście było dużym utrudnieniem w przemierzaniu górskich szlaków. Najpierw był kurs wspinaczkowy na sztucznej ściance, potem – pierwszy wyjazd w skały pod okiem instruktora, a po nim – obozy wspinaczkowe, kolejne wyjazdy, treningi na ściance. Zaczynając przygodę ze wspinaniem chciałam „tylko” sprawdzić, czy możliwe jest oswojenie się z wysokością, przestrzenią tak, by mnie nie paraliżowały, nie zabierały przyjemności chodzenia po górach. Efekt przerósł moje oczekiwania – nie tylko osiągnęłam to, co zamierzałam, ale dostałam dużo więcej. I mało tego – ta przygoda nie ma końca…
Ostatni wyjazd był wyjątkowy – tylko mój i Agnieszki – partnerki we wspinaczce i coraz bliższej mi osoby. Planowałyśmy go od dawna, cieszyłyśmy się każdą myślą o wspólnych chwilach w skałach. Czekanie bywa piękne.
Wyjechałyśmy w piątkowy, słoneczny poranek. Po kilku godzinach byłyśmy już u celu numer jeden – stanęłyśmy pod Wieżycą, postanawiając spróbować wspinania w piaskowcu. Po godzinie okazało się, że jest to materiał o wiele trudniejszy do wspinania niż granit czy nawet wapień. Przynajmniej tak to obie oceniłyśmy. Piaskowiec kruszy się w palcach, jest mało stabilny, wciąż czuje się drobinki piasku pod palcami, co powoduje, że trudno zaufać tej skale. Mimo to pierwsze wejście idzie nam dość łatwo, droga jest długa, urozmaicona, na szczycie nieziemskie widoki. Endorfiny zaczynają w nas szaleć, nabieramy ochoty na jeszcze, na więcej. Kolejne podejście nie jest już jednak takie proste, obie mamy kłopoty na ostatnim odcinku. Spotkany wcześniej chłopak podpowiada nam, jak to zrobić – okazuje się, że trzeba po prostu zaryzykować i wykonać ostatni ruch bardzo szybko, chwycić skałę nie wiedząc, jak ten chwyt wygląda. Podobnych sytuacji miałam już wiele – niesamowite, że kiedy zaufa się sobie, swoim umiejętnościom i temu, że się uda – udaje się 🙂
„Przytrzymasz mnie? – Tak”. Pytanie zadaje Agnieszka przed kolejnym wejściem i chociaż odpowiedź jest oczywista i ona też to wie, to jednak na chwilę zatrzymuję myśli – moje „tak” jest zapewnieniem, że będzie bezpieczna, moją odpowiedzialnością za słowa i za to, co teraz będę robić: koncentrację, uwagę, skupienie na tym konkretnym zadaniu. Jej życie w moich rękach… i moje w rękach Agnieszki. Oczywiście, wszystko dzieje się w pewnych granicach, nie zmienia to jednak faktu, że dla mnie wspinaczka to jedno z bardziej odpowiedzialnych zajęć. I jedno z ważniejszych uczących pewności i zdecydowania – w myśleniu i działaniu.
Zmęczone, ale zadowolone docieramy na miejsce noclegowe. Jestem zachwycona! Brak prądu, niepowtarzalny wspinaczkowy klimat, ognisko do późna w nocy, rozmowy o „zrobionych” drogach i plany na kolejny dzień. I wszechogarniający spokój tego miejsca. Jemy kolację (pierożki z paczki smakują najlepiej na świecie!), odpoczywamy. Mamy odrębne namioty – czuję bardzo mocno, że moja prywatna przestrzeń jest taka, jakiej potrzebuję, a jednocześnie Agnieszka jest na tyle blisko, by rozmawiać, śmiać się i siedzieć razem przy ognisku. Relacja, w jakiej czuję się bardzo dobrze.
Poranek. Ruszamy do Karpacza – planujemy pobyt w Kruczych Skałach. Cieszę się – bardzo lubię wspinać się w granicie, skała jest dla mnie stabilna, mocna, stała – już sam kontakt z nią daje siłę i pewność. „Robimy” tutaj kilka dróg, niestety okazuje się, że muszę się poddać na jednej z nich, nie jestem w stanie wykonać nawet kilku pierwszych ruchów. Narasta we mnie złość, podejmuję kolejne próby, lecz w końcu kapituluję. Wiem, że brakuje mi umiejętności, ale wiem też, że ani ta, ani żadna inna droga nie jest za trudna – do każdej trzeba się tylko odpowiednio przygotować. Kiedyś na nią wrócę i wówczas ją przejdę.
Wieczorem Agnieszka wpada na szalony pomysł wejścia na szczyt pobliskiej góry. Idziemy w powoli zapadającym zmroku, udaje nam się stanąć na szczycie o zachodzie słońca. Z góry rozciąga się piękny widok na okolicę, nic nie wskazuje na to, ze następnego dnia ma spaść deszcz (niestety, prognozy się sprawdziły, odjeżdżałyśmy w ulewie). Siedzę na tej górze i czuję, że mam wszystko: wolność, góry, wspinanie, przyrodę, a do tego drugiego człowieka, z którym spędzam te chwile i któremu ufam na tyle, by zawisnąć na drugim końcu liny. I pędzić samochodem krętymi drogami. I wejść wieczorem na szczyt góry 🙂
Pięknych momentów miałyśmy wiele podczas tego wyjazdu. Nie muszę chyba reklamować wspinaczki, bowiem w ostatnich latach wspinanie stało się bardzo popularne. Niewątpliwie jest to piękny sport, bo oprócz doskonalenia wielu umiejętności daje jeszcze satysfakcję, jaką jest obcowanie z przyrodą, bardzo blisko, bo na „dotknięcie ręki”. Dla mnie jednak to zdecydowanie coś więcej: to nauka zaufania: do siebie, swoich umiejętności, ale także – a może przede wszystkim? – do partnera, to swego rodzaju oddanie się w jego ręce i pewność, że nie zawiedzie. To także szacunek do przyrody i jej praw, nauka, że czasem trzeba się poddać, zrezygnować, odpuścić – i że właśnie w tym jest mądrość. To wreszcie niesamowita przyjemność, jaka płynie z kontaktu ze skałą, poczucie pewności, stabilności, bezpieczeństwa nawet, kiedy stoi się gdzieś wysoko, bardzo blisko, wręcz „przytulonym” do skały. Osobiście uwielbiam dotyk skał 🙂 Wspinanie jest w końcu takim zajęciem, które daje niesamowite poczucie wolności – wie to chyba każdy, kto kiedykolwiek znalazł się na szczycie i miał okazję „powisieć” na linie podziwiając widoki i przestrzeń wokół. Zawsze nabieram głęboko powietrza w płuca i rozglądając się mam wrażenie, że mogę latać. W takim momencie znikają wszelkie ograniczenia i bariery – mając poczucie własnej kruchości i mizerności w zetknięciu z potęgą przyrody, czuję się jednocześnie jej integralną częścią, czuję niesamowitą harmonię, spokój i – paradoksalnie – poczucie wielkiej siły i możności wpływania na moje życie. I – co odkryłam ze zdumieniem – ta przestrzeń i wysokość mnie nie przeraża, a wręcz fascynuje, zachwyca i uskrzydla.
Kilka lat temu nie wyobrażałam sobie nawet, że mogę być kiedyś w miejscu, w którym jestem teraz: lęk przed wysokością odbierał nawet marzenia o wspinaczce. Dziś wiem, że wiara w powodzenie wszystkiego, co robię, zapewnia zwycięstwo. Tym zwycięstwem jest pewność, zaufanie, spokój i poczucie, że wszystko, co robię, wzbogaca i udoskonala mój własny świat. Przede mną wiele wyzwań, marzeń czekających na realizację. I nawet jeśli dziś to, co chcę zrobić, wydaje się nierealne – każdy dzień przybliża mnie do realizacji kolejnego planu. Motto: „Myśl. Wierz. Marz. Miej odwagę.” (W. Disney) przypomina mi o tym, że bujanie w obłokach, realne spojrzenie i konkretne działanie podejmowane razem przynoszą owoce. Marzę więc dalej, myślę i działam. I wierzę, że wszystko następne się uda.
Tagi: Amatorskie Kroniki Sportowe, sport
Wasze komentarze (5)
Marzyć, myśleć i działać – najpiękniejsze podsumowanie 🙂
Czyta się świetnie – z niecierpliwością czekam na następne części Amatorskich kronik sportowych. 🙂
Doskonały artykuł. Az chce się pojechac na krucze.. 🙂
niesamowita mrowka! potrafisz przekonac nawet niewierzacych w to, ze marzenia sie spelniaja! Idealnie przekazujesz wrazenia -masz niezwykly talent reporterski! Doskonale pioro, coraz mniej takich dziennikarzy! Przyszlosc przed Toba mrowka(sadzac po zdjeciach nie masz jeszcze 30 lat). Kilka takich mrowek i Wasza Gazeta zawojuje co najmniej Europe!
Super napisany tekst. Niczym porywająca książka. Przeczytałam cały artykuł będą zła na siebie, że nie potrafię czytać szybciej 😉
SUPER!